czwartek, 12 marca 2015

Rozdział VII

  Wędrowali już drugi dzień, kiedy pod wieczór zaatakował ich wampir.
  Potwór syknął, prychnął i zaorał pazurami powietrze, jak wściekły kot. Najwyraźniej był to tak zwany "pisklak", który nie miał własnego mentora. Oślepiony rządzą krwi i w pełni sił, stanowił poważne zagrożenie nawet dla trójki silnych Łowców.
  Wszyscy dobyli broni. Próbowali osaczyć wampira, a następnie zabić, lecz on był szybszy. Skakał pomiędzy nimi jak piłeczka pingpongowa.
  Vivienne wyciągnęła shiruken i rzuciła w monstrum. Chybiła, a zamroczony chęcią zemsty pisklak namierzył ją czerwonymi ślepiami. Dziewczyna cudem uniknęła jego błyszczących kłów.
  Amber zdecydowała się walczyć sztyletem, by chociaż na chwilę unieruchomić wampira. Żadne z nich nie miało ani kołka, ani wody święconej. Musieli więc improwizować. Rudowłosa cięła intruza na wskroś, lecz ostrze minęło się z celem i ucięło tylko jego nadgarstek. Wijąca się kończyna opadła na ziemię i podrygiwała przez chwilę, by później znów złączyć się z ciałem. Potwór rzucił się na Amber z pazurami i powalił ją na ziemię. Dziewczyna bez skrupułów odcięła mu głowę; z obrzydzeniem zrzuciła z siebie ciało, które wiło się w spazmach, lecz ciągle wymachiwało ostrymi jak brzytwy pazurami. Max szybko przebił jego serce ostro zakończoną gałęzią.
-Hej!-zaprotestowała Amber.-Był mój, poradziłabym sobie!
Chłopak wywrócił oczami.
-Jasne. Szczególnie z jego kłami przy twojej szyi, co?
Dziewczyna poczerwieniała ze złości. Wbiła sztylet w ziemię i wbiła wzrok w marszczejące, kurczące się ciało wampira.
  Vivienne bez słowa wsadziła shirukeny za pas. Czubkiem buta dotknęła zwłok, wzruszyła ramionami.
-Musimy mieć tę gałąź. Nie uwzględniliśmy wampirów "w ekwipunku".
Max wyjął ostry nóż, wyszarpnął gałąź z ciała i zaczął ostrzyć jej koniec. Odciosał poboczne gałązki, zdarł mech i tak powstał całkiem przyzwoity kołek.
-Nieźle-pochwaliła Vivienne, lecz głos miała całkiem wyprany z emocji.-A ty Amber, przestań się boczyć. Nie mamy czasu do stracenia.
***
  Dotarli w końcu na lotnisko. Spoceni, brudni, wyczerpani. Vivienne poleciła oporządzić się w lotniskowych łazienkach. Max podążył w kierunku męskiej, a dziewczyny do damskiej, starając się jak najmniej-o ile jest to w ogóle możliwe-rzucać w oczy.
-Wciąż jesteś zła?-zapytała Vivienne, ocierając ziemię z twarzy.
Amber wzruszyła ramionami, czesząc włosy.
-Skąd. Tylko nie lubię kiedy ktoś traktuje mnie jak dziecko. Poradziłabym sobie z tym bydlakiem...
-Może Max po prostu się o ciebie martwi?
-Jesteśmy Łowcami. Tu nie ma czasu na partnerstwo.
Doprowadziły się do porządku: umyły twarze i zęby, oraz wyczyściły włosy suchym szamponem. Przebrały się w czyste ubrania, zmieniły buty i mogły skierować się w stronę terminala lotniczego. Zastały tam już gotowego Maksa, przystojnego jak zawsze.
-Nie zmieniłeś płaszcza-zauważyła Vivienne. 
Rzeczywiście-nakrycie chłopaka pozostawiało wiele do życzenia. Brudny od ziemi oraz kurzu, przetarty w niektórych miejscach. Na prawym łokciu miał wielką, szarą łatę, zapewne zrobioną przed chwilą, ponieważ ścieg czasami odbiegał od materiału.
-Nigdy nie zmieniam płaszcza-odrzekł rzeczowym tonem.-To coś jak talizman.
-Ach-odezwała się Amber-ktoś tu jest przesądny.
Wyszczerzyła do niego zęby w uśmiechu, a on odpłacił jej się lekkim kuksańcem w bok. Vivienne skryła uśmiech, nie mogąc się nadziwić jak dziwne ludzie potrafią mieć charaktery-w jednej chwili kłócić się, a w drugiej lekko żartując.
  Kupili bilety do Londynu w ostatnim momencie. Musieli biec, by zdążyć zająć miejsca. Bagażowy posłał im skonsternowane spojrzenie, widząc, że są bez niczego. Oczywiście Max ukrył wcześniej całą broń w swoim "męskiem, lecz niepozornym futerale" (czyli wypchanym koniu na biegunach. "Dla dziecka", jak wytłumaczył bagażowemu).
  W samolocie mogli spokojnie się rozluźnić. Nie musieli oczekiwać żadnego ataku ze strony
nadprzyrodzonych stworzeń. Zwyczajne dźwięki zwyczajnego życia ukoiły umysły młodych Łowców. Upragniona chwila wytchnienia stała się dla nich oderwaniem od smutnej rzeczywistości. W głebi duszy tak bardzo zazdrościli ludziom, którzy nie mieli bladego pojęcia o okropnościach takich jak zombie, że teraz słuchanie silników maszyny było prawdziwym luksusem.
  Vivienne zapadła w głęboki sen. Mimo próby rozkoszowania się spokojem na jawie, w krainie marzeń sennych dopadły ją koszmary.
Krew. Noc. Popiół.
Wszędzie krew, ciemność i popioły. I ogień. Pożar rozprzestrzeniał się na jej oczach, trawiąc wszystko co było jej tak drogie: dom, przyjaciół, rodzinę. Patrzyła jak matka ginie z krzykiem na ustach, jak ojciec poddaje się płomieniom i jak jej słodka siostra Alya wchodzi w sam żywioł.
A ona nie może się ruszyć. Nie potrafi pociągnąć za cytrynową sukienkę, by oderwać siostrę od bolesnej śmierci i zrobić to samo z rodzicami. Straciła ich wszystkich.
Kolejny sen. Kolejna wizja. Kolejna porcja strachu.
Damien zakuty w kajdany. Czarna postać w kapturze, torturująca go. Strużka krwi cieknąca z jego pięknych ust, pełno siniaków i wyrwane blond włosy...
Tym razem krótkie wspomnienie, migawka z przeszłości:

-Mamo? Mamo, co robisz?
-To nic kochanie. 
-Krwawisz mamo.
-Tak, skarbie, ale to nic poważnego.
-Czy coś się stało? Jesteś smutna?
-Wcale nie, nie martw się o mnie.
-Ale płaczesz, mamo.

-Czasem trzeba płakać i poczuć żal by poczuć się lepiej.


  Zaczerpnęła powietrza. Poczuła się tak, jakby wynurzała się z pod wody i musiała jak najszybciej nabrać tlenu, ponieważ płuca skurczyły się pod powierzchnią.
  Amber i Max patrzyli na nią przerażeni. Drobne ręce ściskały ją mocno za rękaw koszulki. 
-Nie chciałam was przestraszyć-wyjaśniła Vivienne.-Możesz mnie puścić, Amber, to tylko sen.
-Viv...-zaczął niepewnie Max.-Ty wcale nie spałaś.
-Słucham?
-Nie spałaś-powtórzyła Amber.-Cały czas miałaś otwarte oczy i wyglądałaś...jakbyś przestała oddychać.
-O czym ty mówisz. Ja...ja widziałam to wszystko...To musiał być sen!
Chłopak pokręcił wolno głową. Vivienne wyswobodziła się uścisku Amber, opadła na fotel, zakrywając oczy ręką. To nie możliwe. Widziała coś dziwnego. Straszne obrazy, koszmary. Musiała śnić...prawda?
  Nagle coś nimi wstrząsnęło. Maszyna zboczyła gwałtownie z kursu, poczuli uderzenie. Ból przeszył głowę Vivienne, kiedy uderzyła się w okno. Poczuła ciepłą, gęstą ciecz spływającą jej ze skroni. 
  Samolot zaczął spadać. Zakorkował w powietrzu, ziemia była coraz bliżej. Zaraz się rozbiją...i pilot chyba przejął znowu sterowanie nad maszynerią, bo zamiast rozbić się o glebę, wyjechali na nią kołami.
  Osłupieni pasażerowie zaczęli wysiadać. Łowcy opuścili pokład jako ostatni. Max i Amber pomogli Vivienne jako że ucierpiała najbardziej z całej trójki. 
  Okazało się, że wylądowali na terenie, który musiał być kiedyś lasem. Ostało się parę drzew, prawie całkowicie ogołoconych z gałęzi. 
  Posadzili Vivienne na kamieniu. Max zajął się opatrywaniem jej głowy i przemywaniem ran. Amber zaczęła gorączkowo szukać czegoś po kieszeniach. W końcu wyciągnęła małe pudełeczko, uniosła nad głowę i tryumfalnie krzyknęła.
-Co to jest, do cholery?-syknął Max.
-To, kochany, są miętowe pudrowe pastylki, czyli najlepsza rzecz, jaką ludzkość mogła wymyślić.
-Och, rozumiem więc, że żywić będziemy się od teraz tylko cukierkami? Ponieważ bagaże zostały w samolocie.
-Wyluzuj, stary. Zaraz wszystko dostaniemy, co nie?
Vivienne jęknęła głośno.
-Wbchn-wymamrotała.
-Co?
-Wybuchnie!
Minęła chwila zanim to do nich dotarło. Max zaklął brzydko, Amber upuściła pudełko z pastylkami, a Vivienne oparła się o kamień. Później wszystkim wstrząsnęła eksplozja.
  Wydawało się, że świat zaczął płonąć, zupełnie jak w śnie Vivienne. Uderzyło ich gorąco-fala nieposkromionego ciepła. Potem wszystko wróciło do normy niemal tak szybko, jak zaczęło się burzyć. Ludzie krzyczeli, płakali i biegali we wszystkie strony wołając swoich bliskich. Stewardesy oraz piloci wydawali się równie załamani jak pasażerowie, lecz próbowali przynajmniej ogarnąć cały ten chaos.
-Cholera.-Skwitowała Amber.
---------------------------------------------
*SŁÓWKO OD AUTORKI*
Tratatatta, kolejny rozdział! Mam nadzieję, że było dość akcji. Przyznam, że ostatnio nie mam weny, a jeśli już to nie na tego bloga. W każdym razie mam nadzieję, że mój mózg wykrzesi z siebie coś więcej następnym razem. Dziękuję wszystkim czytelnikom! I pamiętajcie: nie chodźcie po cmentarzach bez shirukenów i miętowych pastylek!


piątek, 6 marca 2015

Rozdział VI

  -Dlaczego nie możemy pojechać na lotnisko samochodem?-Zapytał Max, odgarniając kłującą gałąź i odpędzając się jednocześnie od komarów.
-Przestań marudzić-syknęła Vivienne, która cięła przeszkody grubym mieczem.-Nie możemy jechać samochodem, ponieważ można go łatwo wyśledzić.
-Aha.
  Wędrowali już dobre trzy godziny. Trzeba było przedzierać się przez splątane konary starych drzew. Szli blisko szosy, a jednak wśród drzew by nikt nie mógł ich wypatrzyć. Vivienne szła jako pierwsza, następnie Amber, która nieustannie mamrotała coś do siebie, a na końcu Max. Byli spoceni, zmęczeni oraz spragnieni akcji-monotonia otoczenia sprawiała, że ich umysły pracowały okropnie wolno.
  W pewnym momencie Amber wybuchnęła śmiechem. Vivienne zatrzymała się gwałtownie, odwracając się w jej stronę by ją uciszyć i cały orszak zaczął się chwiać.
-Amber! Co ty wyprawiasz? Nie możemy się zdradzić hałasem.
Rudowłosa założyła ręce na piersi.
-Jesteśmy na kompletnym pustkowiu, nie sądzę by ktoś mógł nas usłyszeć-odparła gorzko.
-Więc postaraj się zachowywać w miarę racjonalnie.
-Nie sądzę by to pomogło nam odszukać Króla Wudu.
-Sądzę, że przynajmniej mogłoby nam to pomóc dotrzeć do celu w jednym kawałku-odparowała Vivienne.-Przez całą drogę gadasz sama do siebie. To irytujące.
-Oh, nie mówię sama do siebie!-krzyknęła Amber, zaciskając pięści po bokach. Jej twarz nabrała koloru zbliżonego do jej płomienno rudych włosów.
-Amber-odrzekł cicho Max-tu nikogo więcej nie ma.
Dziewczyna zatrząsła się od niekontrolowanego gniewu. Spojrzała ze złością na swoich towarzyszy.
-Jesteście tak bardzo zaaprobowani sobą, że nie zauważacie nikogo więcej. Nic nie rozumiecie! Jesteście zafajdanymi egoistami, którzy próbują wykorzystać siebie nawzajem.
Mówiąc to, wybiła się do przodu. Plecak podskakiwał przy każdym jej kroku. Między Maksem a Vivienne zapadła niezręczna cisza. Chłopak poprawił coś przy pasku własnego pakunku. Odetchnął cicho.
-Nieźle-wyszeptał.
-Idziemy-zarządziła Vivienne i popędziła za Amber.
  ***
  Damien obudził się na zimnej podłodze. Z sufitu kapała woda, a każda kropla odbijająca się od ziemi była jak cios dla jego obolałej głowy.
  Z cienia wyłoniła się wysoka postać. Mężczyzna, sądząc po posturze. W ciemności można było jedynie dostrzec obwódki jego lodowatych błękitnych oczu, przeszywających Damiena na wskroś. Miał wrażenie, że zamarza, kiedy patrzył w te ludzko-nieludzkie ślepia.
-Dzień-dobry!-Rzuciła postać pozornie lekkim tonem.-Dobrze spałeś, siostrzeńcze?
Monstrumuss.
Chłopak skrzywił się.
-Nie waż się mnie tak nazywać. Ja nie mam w rodzinie potwora.
Mężczyzna roześmiał się, ale dało się usłyszeć nutę ostrzeżenia w tym dźwięku. Było w nim więcej grozy niz uciechy.
-I mówi to wiecznie dwudziestoletni chłopak, który oszukuje własną narzeczoną. Nieładnie, Damienie. Może powinieneś najpierw dostrzegać własne błędy, zanim wytkniesz je innym. To czysta hipokryzja.
Damien splunął. Próbował poruszyć rękami, ale miał je zakute w kajdany. Tak samo nogi oraz dodatkowo żelazna obroża w pasie. Tym razem to on głośno się roześmiał, czym wyraźnie zbił czarnoksiężnika z tropu. W ustach czuł metaliczny posmak krwi.
-Potrzebujesz aż tyle żelastwa by unieszkodliwić małego Łowcę? Daj spokój, myślałem, że masz większą klasę, M.
-Zamknij się, dzieciaku-syknął Monstrumuss.-Ciekawe czy będzie ci do śmiechu, kiedy to "żelastwo" zacznie wżerać ci się w skórę.
To skutecznie uciszyło chłopaka.
  Czuł pustkę. Jakby brakowało mu istotnego elementu układanki. Najbardziej jednak cierpiał z powodu Vivienne. Obiecał, że wróci. To było jak zdrada nie do wybaczenia. 
  Przypomniał sobie polowanie. Dymitri kazał sprawdzić mu czy dziewczyna imieniem Giselle zginęła z łap zombie. Pamiętał jak ukląkł nad rozszarpanym ciałem i uświadomił sobie, że zaatakowało ją więcej niż jeden potwór. Wtedy ktoś podszedł go od tyłu-co było niemożliwe, ze względu na jego wieloletnie doświadczenie w tym parszywym zawodzie-i uderzył w głowę. Stracił przytomność, a ostatnie co zapamiętał to zderzenie się z truchłem Giselle. 
  A teraz był tutaj.
-Czego ty właściwie chcesz?-Wypalił.-Nie dość już krzywd wyrządziłeś?
Może to złudzenie spotęgowane przytłaczającą ciszą oraz odgłosem kropli, a także otumanionym przez uderzenie umysłem, ale wydawało mu się, że słyszy uśmiech w głosie wuja.
-Mój drogi-powiedział tamten.-To dopiero początek tego co zamierzam zrobić.
***
  Późną nocą zarządzili odpoczynek. Cała trójka weszła głębiej w las by rozpalić ognisko. Znaleźli doskonałe miejsce-suchu skrawek ziemi oraz dwie kłody. Amber usiadła na jednej, a Vivienne i Max razem na drugiej. Atmosferę można było ciąć nożem-tak była gęsta.
  Żadne nie miało ochoty na rozmowę, a jednak odczuwali niepochamowaną chęć przerwania niezręcznej ciszy. Pośród trzaskania ognia słychać było tylko cichy szept Amber. Wydawało się, że z kimś rozmawiała. Vivienne nie miała ochoty dociekać, ale przyrzekła sobie, że później przeprosi dziewczynę.
  Zjedli kanapki, napili się i każde zajęło się sobą. Max zasnął, Amber rozmawiała z wyimaginowanym przyjacielem, a Vivienne patrzyła w ogień. Nagle, kierowana silnym impulsem, przysiadła się do gotki.
-Słuchaj. Przepraszam...-zaczęła niepewnie. Amber przerwała jej machnięciem ręki.
-Nie trzeba. Serio. Przyzwyczaiłam się.
Żal ścisnął serce szatynki. Pewnie traktowano ją jak wariatkę, pomyślała. Obiecała sobie, że już nigdy nie odezwie się do niej w tak pretensjonalny sposób.
-Z kim rozmawiasz?
Amber roześmiała się cicho.
-Gdybyś tylko zechciała...zobaczyłabyś. 
Vivienne wytężyła zmysły, otworzyła umysł. Postanowiła spróbować dostosować się do świata tej dziewczyny, więc musiała robić to co ona.
  Przed nią zmaterializowała się przezroczysta postać. Dziewczyna, na oko piętnastolatka, w sukience w grochy w stylu lat siedemdziesiątych, w warkoczu przerzuconym przez ramię. Uśmiechała się serdecznie.
-Cześć-przywitała się.
-Cześć-wyszeptała oniemiała Vivienne. Potarła na wszelki wypadek oczy, lecz zjawa nie zniknęła. Wręcz przeciwnie-stała się wyraźniejsza.
-Masz zdolności?-zapytała.-Ojej, przepraszam. Jestem Silene. No więc jak, masz je?
-J-jakie zdolności?
-Potrafisz mnie zobaczyć! To niebywałe, ponieważ tylko Amber to potrafi.
Amber odwzajemniła ekscytację Silene.
-To prawda, Viv. Jeszcze zanim się spotkałyśmy, wiedziałam, że masz to coś. Masz paranormalne umiejętności.
-Nie sądzę-odparła gorzko tamta. Wpatrywała się w swoje dłonie, by nie musieć patrzeć na ducha. To wszystko ją przygnębiało. Co dziwne-nie przerażało. W głebi duszy czuła, że to odpowiednie.-A może jednak. Sama nie wiem. A ty co potrafisz?
  Amber nie odpowiedziała. Pokazała.
  Uniosła dłonie przed ogień. Jej żyły zaczęły jaśnieć złotą poświatą. Płomienie buchnęły w górę, mieniąc się czerwienią, błękitem i złotem. Gorąco uderzyło wszystkich, a sam pokaz oślepiał, lecz nikt nie chciał oderwać wzroku. Podniosła jedną rękę w górę i zerwał się wiatr, który otoczył ognisko i powoli sprowadził w dół do normalnych rozmiarów. Kiedy skończyła, miała łzy w oczach.
-Czasem boję się samej siebie.

piątek, 30 stycznia 2015

Rozdział V

  To już tydzień, odkąd Damien nie daje znaku życia.
  Tydzień.
  To słowo tłukło się w głowie Vivienne nieustannie. Starała się wszystkimi możliwymi sposobami odgonić mroczne myśli na temat tego, co złego mogło się stać. Przechodziła różne stany: od niepokoju, przez przerażenie, po całkowitą paranoję. Ale teraz musiała coś z tym zrobić. Nie może bezczynnie siedzieć i przyglądać się, jak strach powoli ją niszczy. Damien jej potrzebuje, a ona potrzebuje jego.
  Zebrała się w sobie. Wstała z łóżka, zrzucając przy okazji zużyte chusteczki. Poprawiła na szybko włosy, przebrała się  i wyszła.
  Powietrze było przesiąknięte spalinami oraz ciężkim zapachem deszczu. Vivienne objęła się ramionami z powodu nagłego podmuchu wiatru. Żałowała, że nie wzięła czapki, ale nie mogła teraz wrócić; wiedziała, że to tylko jej tchórzliwy umysł próbuje wymyślić wymówkę by zostać w domu i użalać się nad sobą, a na to nie mogła pozwolić.
  Właśnie sprawdzała po raz kolejny, czy nie przyszedł SMS-s, mail, jakikolwiek znak, że Damien ma się dobrze, kiedy wpadła na coś.
  Nie, nie na coś, na kogoś.
  -Cholera!-ryknął chłopak.-Uważaj jak leziesz, ty...
Urwał raptownie kiedy napotkał jej wzrok.
  Chłopak był wysoki, szczupły i miał hipnotyzujące, czarne jak węgiel oczy, a także burzę ciemnych włosów. Sam był jedną wielką ciemnością. Vivienne pomyślała, że ma w sobie coś mrocznego, dokładnie tak jak ona. Takie rzeczy się rozpoznaje. To się po prostu czuje.
  -Oh, wybacz, myślałem, że jesteś...
  -Jestem kim?-Zapytała zirytowana dziewczyna.
  -Nie ważne.
  Vivienne dopiero teraz zauważyła, że chłopak dzierży w rękach papierowy kubek, a jego zawartość...no cóż, była na jego płaszczu.
  -Przepraszam za kawę-mruknęła speszona.-Zamyśliłam się.
  -Tak, zdarza się-odparł wyraźnie rozbawiony. Przeczesał ręką włosy, drugą szukając czegoś w kieszeni. Zapewne chusteczek lub czegokolwiek, co może usunąć nadmiar lurowatej kawy z płaszcza...
Vivienne wyciągnęła swoje opakowanie z wewnętrznej kieszeni okrycia i zaczęła nerwowo wycierać kawę z ubrania chłopaka.
  -Ja to zrobię-kiedy się poruszył, coś przyciągnęło uwagę dziewczyny. Srebrny łańcuszek do którego przytwierdzony był portfel chłopaka, miał zawieszkę. W kształcie słońca...
  Odruchowo sięgnęła do swojego nadgarstka odkrywając mankiet rękawa. Miała dokładnie taką samą. Chłopak chyba też to zauważył ponieważ źrenice rozszerzyły mu się w nagłym przypływie paniki. Burknął pod nosem coś co brzmiało jak "przepraszam" i oddalił się pospiesznie.
  Vivienne jeszcze długo stała na chodniku wpatrując się w swoją bransoletkę ze złotym słońcem.
***
  Amber położyła się na podłodze. Zimna posadzka dawała jej chwilę ukojenia od całego tego harmidru. 
  Przedmioty latały, tłukły się i łamały. Ogień w kominku trzaskał głośno, nieprzyjemnie, jakby chciał wydostać się z więzienia i panować na zewnątrz. 
  Głowa tak bardzo ją bolała. Koniuszki palców mrowiłi i jarzyły się na złoto i pomarańczowo. Żyły wyróżniały się na bladej skórze złotawą poświatą, jakby zamiast krwi płynął w nich cenny kruszec.
  Była wyczerpana. Nie umiała już niczego kontrolować. Czasami jej umiejętności dawały się we znaki, torturowały ją. Sprawiały, że chciała robić różne straszne rzeczy, wszystko tylko dlatego, by to się skończyło. 
  Nachodziły ją różne wizje z przeszłości i przyszłości. Ona jako mała dziewczynka, siedzi u stóp mamy, a ona czesze jej rude loki. Całuje sztywno w czoło, uśmiecha się cierpko i mówi dobranoc. Nigdy jej nie kochała. Kolejne: ona, Max i jakaś inna dziewczyna-Vivienne, tak, Vivienne-siedzą przy ognisku. Mają smutne miny, wyglądają jakby wszystko ich bolało. 
  Uspokój się, powtarzała jak mantrę, uspokój, zwolnij rytm, a wszystko będzie dobrze.
  Wyobraziła sobie nicość i podziałało.
  Czas jakby zatrzymał się, a potem stało się tak, jakby ktoś nacisnął "przewiń w tył" na pilocie. Wszystko co stłuczone, zaczęło się sklejać i pojawiło się na swoim miejscu. Ogień znów trzaskał miarowo, polana płonęły powoli trawione przez łagodne płomyki. I było jak przedtem.
  Tylko skulona postać na szarej podłodze jeszcze nie potrafiła dojść do siebie, choć zloto w jej żyłach powoli gasło.
***
  -Jak to nie dostajemy pozwolenia?!
Amber i Max stali przed wielkim biurkiem Dimitriego. Znudzony mężczyzna przekładał papiery z jednego stosu na drugi. Widocznie nie miał czym zająć rąk.
  -Oh, całkiem normalnie. Nie możemy narażać życia naszych przyjaciół. Teraz wypadki z udziałem martwych są rzadsze, więc nie widzę powodu, dla którego mam wam udzielić pozwolenia na taką misję.
  Amber trzasnęła ręką w blat biurka i wszystkie dokumenty z równo ułożonego stosu rozsypały się.
  -Zombiak. Wylazł. Z nowego. Grobu.-Wycedziła przez zęby każde słowo.-A ty nazywasz to rzadkim wypadkiem?! Jesteś niepoważny!
  Wszystkie łańcuszki przytwierdzone do jej ubioru zadzwoniły groźnie, jakby dla podkreślenia jej słów. Max odciągnął ją od biurka, całą czerwoną na twarzy. Widać było, że zaraz nie poprzestanie tylko na groźbach. Sam jednak był zdenerwowany. Nie, był wkurzony.
  -To ważne. Monstrumuss znowu atakuje, Dimitri.
  -Nie sądzę-mężczyzna uśmiechnął się drwiąco.
  Max zacisnął zęby by nie powiedzieć czegoś, co pogorszy sprawę. Za to Amber, szczera jak zawsze, wyciągnęła zza paska sztylet i wbiła go w ciemny dąb. Dimitri odłożył wszystkie papiery, które trzymał w ręku i skrzywił się nieznacznie.
  -To cenne drewno, panno de la Mishia-upomniał Amber.
  Dziewczyna wykrzywiła pomalowane na czarno wargi w coś na kształt uśmiechu.
  -Oh, chyba nie zauważyłam, ponieważ za tym biurkiem siedzi jakiś pacan, który przyćmiewa wszystko swoją głupotą...
  Dimitri przyjął ze spokojem obelgę. Dobra mina do złej gry.
  -Chyba powinniście opuścić moj gabinet. Rozmowę uważam za zakończoną.
  Amber przyglądała mu się przez jeszcze jedną chwilę. Był taki irytujący. Potem wyciągnęła ostrze z dębu i pogładziła klingę. Dała Maksowi znak lekkim skinieniem głowy i bez słowa opuścili biuro Dimitriego.
  -Nienawidzę go!-wykrzyknęła. Uderzyła pięścią w ścianę. Natychmiast tego pożałowała, bo ściana zrobiona była z gładkiego, lecz solidnego marmuru. Potrząsnęła ręką by przywrócić krążenie, a potem zagryzła pięść by nie wypowiedzieć najgorszych wiązanek przekleństw jakiekiedykolwiek usłyszała od starszych panów.
  -Hm...przepraszam?
  Amber i Max odwrócili się na dźwięk cichego, ale stanowczego kobiecego głosu. Max natychmiast rozpoznał w intruzie dziewczynę, którą spotkał dzisiaj rano. A więc jednak miał rację-należała do Organizacji.
  -Chciałam iść prosić tego tam durnia-wskazała dziewczyna na drzwi gabinetu Dimitriego-ale widocznie nie mam po co. Chyba niechcący podsłuchałam waszą rozmowę.-Wzruszyła ramionami jakby zbywała nieistotną, niewartą omówienia błahostkę.
  -Tak-odparła kwaśno Amber.-Pan Dzisiaj-Ignoruję-Ludzi-W potrzebie chyba ma zły humor.
  -Jestem Vivienne-szatynka podała rękę Amber, a potem Maksowi, którzy także się przedstawili.
  -Mam dla was pewną propozycję-odezwała się Vivienne.
***
  -Jesteś pewna, że to dobry pomysł?
  Max, Amber i Vivienne pakowali właśnie plecaki. Noc była ciemna i gwieździsta, a w dodatku chłodna. Wszystko co ze sobą zabierali to skroomny ekwipunek mający zapewnić im podstawowe wymagania na parę dni. Później mieli do uzupełnić w następnej stacji, przynajmniej tak objaśniła im to Vivienne. W ich plecakach znajdował się komplet czystych ubrań na zmianę, małe, ale pożywne racje żywnościowe, dwie butelki wody oraz apteczka. Broń nosili przy sobie, jak każdy dobry Łowca.
  -I dlaczego mamy ci ufać?-Max zadał kolejne pytanie. Nie było w nim sarkazmu czy złośliwości, jedynie ciekawość. Vivienne westchnęła ciężko.
  -Ponieważ także jestem na lodzie. A załatwiając mój problem, załatwicie przy okazji swój, prawda? Nie jest tajemnicą, że to Monstrumuss maczał w tym palce-skrzywiła się, ale szybko odzyskała rezon. Założyła za pas kolejny shiruken.-A wy chcecie go zabić. Proste.
  -Uhm-zgodziła się niechętnie Amber.-Nie znam was, ale nie znam lepszej opcji.
  -Dzięki-odparł ironicznie Max.
  -Nie ma za co.
  Skończyli się pakować i wyruszyli.

sobota, 10 stycznia 2015

Rozdział IV

  Poranek był chłodny i nieprzyjemny. Vivienne siedziała pod kołdrą, trzymając w ręku kubek zimnej już kawy. Dopiero po chwili zorientowała się, że patrzy w jeden punkt już od dłuższego czasu w jeden punkt, a pies skrada się, by wychłeptać jej kawę jak kotek mleko.
-Hades!-krzyknęła i w ostatniej chwili odsunęła kubek. Hades-mały, czarny kundelek-zaskomlał żałośnie i zakopał się pod pierzynę.
O mój Boże, ten pies mógłby pochłonąć więcej kofeiny, niż Damien w sobotę, pomyślała i natychmiast ponownie się zasępiła.
  Tak się składa, że Damien zostawił dla niej krótki liścik-co już samo w sobie powinno być jakimś pocieszeniem-na szafce nocnej.
"Przepraszam, zombiaki wzywają. Poczekaj na mnie z wyborem tortu na ślub!.
Twój na zawsze
Damien
  Najpierw była wściekła. Pod przykrywką żartu o torcie kryła się cicha obietnica szybkiego powrotu, ale przecież nigdy nie wiadomo. Nie miał prawa obiecywać, że wróci, nie wiedząc tego, a już na pewno nie w dniu, kiedy mieli załatwiać ostatnie sprawy dotyczące ślubu.
  Złość jednak szybko przeszła w troskę. Pamiętała, że na początku-gdy dopiero zaczęli traktować siebie jako kogoś więcej, niż towarzyszy polowań-siadała na łóżku, brała jego koszule i zasypiała, przytulona w materiał pachnący papierosami i miętą. Teraz lepiej radziła sobie z rozstaniem: chodziła na bardzo długie spacery z Hadesem, albo odwiedzała siostrę. W gorsze dni zamykała się w sypialni, z głośną muzyką w uszach. I choć każdy z tych sposobów był w jakimś stopniu dobry, to i tak miał swoje wady-jak dziurawa tama przepuszczał każde jej najgłębsze obawy oraz ponure myśli.
  Vivienne pogłaskała Hadesa po miękkiej sierści, a ten popatrzył na nią smutnymi oczyma, zdającymi się mówić "No nie martw się, też się martwię, kiedy ty się martwisz".
-Też za nim tęsknisz prawda?-zapytała.
Hades szczeknął gniewnie, a dziewczyna roześmiała się ponuro.
-No tak, przecież go nie cierpisz.
Hades i Damien byli jak ogień i woda. Jeden omijał drugiego z daleka i rzucał gromy spojrzeniem. Vivienne zawsze bawiło, że można znienawidzić kogoś ot tak, nawet nie mając ku temu podstaw.
-Idziemy na spacer-oznajmiła i odstawiła na bok wystygłą kawę.
***
  Powietrze w lesie było o wiele czystsze niż w mieście. Vivienne wzięła głęboki wdech, by uspokoić łomoczące serce. Hades wesoło podskakiwał i ganiał za wiewiórkami, przepędzał ptaki z leśnych ścieżek. Wszystko było w tym miejscu zbyt idealne, by mogło być prawdziwe. Łowczyni postanowiła jednak wrócić przed zmierzchem do domu. Szli więc teraz w stronę, gdzie drzewa rosły rzadziej, a dzikich zwierząt było mniej. Znali ten las prawie na pamięć, więc nie było problemu z jego opuszczeniem.
  Kiedy przechodzili obok furtki cmentarza, uwagę Vivienne zwrócił tłum ludzi. Otoczyli dookoła odblaskową taśmę policyjną. Z boku stały karetki, wozy straży pożarnej i telewizyjne. Wszyscy żywo o czymś rozmawiali.
  Hades zaszczekał głośno, zawył, skulił ogon. Vivienne podbiegła jednak bliżej. Przepychała się między ludźmi tak długo, dopóki nie dotarła do taśmy. Przecisnęła się pod nią, mimo głośnych protestów gapiów. Zatrzymał ją wysoki policjant, ostrzyżony na jeża.
-Nie ma pani uprawnień, by zbliżyć się do miejsca przestępstwa...
-Oh, oczywiście, że mam-odparła gorzko Vivienne. Wygrzebała z plecaka fałszywą odznakę funkcjonariusza policji. Może i została wykopana z Organizacja po wieloletniej służbie, ale nikt nie kazał jej zwrócić gadżetów od Dimitriego.
Strażnik był wyraźnie zmieszany.
-Proszę mi wybaczyć...panno Duncan.
Hm, Rosalie Duncan. Idealna przykrywka, prawda?
Vivienne ominęła bezceremonialnie mężczyznę i truchtem podbiegła do miejsca, gdzie stała grupka śledczych. Przepchnęła się pomiędzy nimi, a to, co zobaczyła, było zbyt znajome, by nie doznać uczucia deja vu. Poczuła chłodny pot na plecach, a jednocześnie gorąco uderzające ją w twarz. 
  Odleciała.
xxx
Wrała z przyjęcia koleżanki, razem z przyjaciółką-Emily. Noc była gwieździsta, a księżyc pysznił się na niebie, wielki i jasny. Śmiały się do rozpuku z jakiegoś żartu, może dlatego, że były już trochę wstawione. A może po prostu kawał był śmieszny? Nie, raczej pierwsza opcja była bardziej prawdopodobna...
-Vivienne!-Emily zatoczyła się na metalowe ogrodzenie, ale Vivienne zdążyła trochę stłumić jej bolesny kontakt z siatką.-Zagrajmy w wyzwanie.
-Hm...okej-zgodziła się Vivienne-przegrana idzie jutro do szkoły w piżamie?
-Umowa stoi.
Przeszły jeszcze kawałek, zanim Emily odezwała się ponownie. Widocznie musiała zebrać myśli, zanim coś powiedziała:
-Wyzwanie dla ciebie, Viv. Wejdź na ten cmentarz i zatańcz na jednym z grobów, śpiewając głośno "Odę do radości".
Vivienne oburzyła się, ale tylko troszkę. W końcu nie miała zamiaru pokazać się jutro w swojej różowej piżamie, w kotki.
-No wiesz, to przecież...brak szacunku.
-Wyzwanie albo kara-Emily uśmiechnęła się kpiąco.
Vivienne westchnęła, ale pchnęła bramkę, która skrzypnęła, złowrogo i przeciągle. Emily została, wciskając głowę miedzy szpary ogrodzenia. Przypatrywała się jej z ciekawością, wyraźnie widoczną w zamglonych chmielem oczach. 
Cmentarz był dość osobliwy. I stary, bardzo stary. Vivienne potknęła się o wystającą płytę nagrobną, ale szybko odzyskała równowagę. Wspięła się na grób...Kiedy ziemia pod nim zaczęła się trząść. 
Emily krzyknęła. Vivienne sparaliżował strach, ale zeskoczyła z nagrobka, akurat gdy spod niego wyjrzała obleczona poszarpaną skórą ręka. W miejscu paliczków prześwitywały żółtawe kości. Wszystko potem wydarzyło się bardzo szybko. Emily zaczęła piszczeć jak syrena alarmowa, gdy z pod grobu wyskoczył potwór. Rzucił się na Vivienne. Rozszarpał jej ramię pazurami; 
Dziewczyna powoli budziła się z alkoholowego otępienia. Chwyciła wazon z pobliskiego nagrobka i uderzyła nim zombie. Ku jej obrzydzeniu odpadła mu głowa. Jego ciało rozsypało się w czarny pył.
Vivienne zwymiotowała w pobliskie krzaki. Wymiotywała dopóki nie zapomniała o odorze zombie.
A potem straciła świadomość.
xxx
  -Proszę pani! Rosalie!
  Vivienne starała się uchwycić ostrość, ale jej wzrok odmówił na chwilę posłuszeństwa. Przed sobą widziała tylko kolorowe plamy. To mogły być drzewa, zwierzęta, ludzkie twarze...cokolwiek.
  Podniosła się. Była w tym samym miejscu, gdzie stała zanim zemdlała. Nad nią pochylali się policjanci, z niepokojem i ulgą wymalowanymi na ich twarzach jednocześnie.
  -Dobrze się pani czuje?
Vivienne chwyciła się za głowę. Poczuła ciepłą, lepką substancję cieknącą jej za kołnierzyk płaszcza...krew. 
  -Nic mi nie jest.
  Rozejrzała się. Ziemia wokół grobu była popękana, a sam grób opadnięty w ziemię i na bok. Później dostrzegła ślady krwi i desperackiej walki, a jeszcze później-pył. 
  Szybko poskładała elementy układanki.
-Kto to był? Ofiara.
-Po dłuższej indentyfikacji zdołaliśmy ustalić, że to Tiana Blackburn-odpowiedział jej najstarszy z funkcjonariuszy. Mógł mieć z czterdzieści lat.-Znała ją pani?
-Przykro mi, nie. Ale...gdzie jest ciało?-Vivienne przełknęła narastającą w gardle panikę. Cholera, cholera, cholera.
-W ambulansie, ale nie może pani...
Jednak Vivienne puściła się już biegiem. Nie mogła pozwolić by odprawiono jej pogrzeb. Jeśli zachowały się zwłoki i chcieli wyprawić jej pogrzeb, to lepiej by do niego nie doszło. Dla Tiany, dla niewinnych ludzi i Zabójców także. 
  Dopadła do karetki, zdyszana i spocona. 
-Nie! Nie możecie doprowadzić do pogrzebu!
Mężczyzna, który zamykał drzwiwczki samochodu, popatrzył na nią jak na wariatkę.
-Nie!-Krzyknęła znowu Vivienne, widząc, że jej nie wierzy.-Mówię prawdę! Chwileczkę.
  Drżącymi rękami wybrała numer do Dimitriego. Przecież musiał jej pomóc, prawda?
-Dimitrii, to ja, Vivienne. Wiem, że dowiedziałeś się już o tej całej...sprawie na cmenatarzu. Musisz ich przekonać, by spalili ciało.
-Vievienne. Nie. Mieszaj. Się.
  Opuściła ją cała energia. Rozłączyła się szybko, czując, że zaraz może eksplodować. 
  Pospiesznie oddaliła się od placu i rozgrywającej się na nim tragedii.
  

środa, 31 grudnia 2014

Rozdział III

  Max przeszedł przez kolejną-i miał nadzieję, że ostatnią-bramkę. Wypuścił z ulgą powietrze, gdy nie usłyszał piszczącego głosu wydawanego przez wykrywacz metalu. Strażnik niecierpliwie pokazał gestem, by się oddalił.
  Rozejrzał się. Nie było tutaj żadnej porządnej kawiarni, żadnego Starbucksa, ani choćby francuskiej kawiarenki. Z resztą, czego mógłby się spodziewać po amerykańskiej hali udawającej lotnisko? A jednak bardzo potrzebował kofeiny. Tak bardzo, że mógłby dać się pokroić za chociażby automat z szybkimi napojami.
  Widział ludzi ze steropianowymi kubkami, z czymś parującym w środku. Prawie słaniając się na nogach, podążył w stronę jednego z budynków. Okazał się on małym barem mlecznym. Zamówił dużą, czarną, a gdy do jego nozdrzy dotarł niebiański zapach palonych ziaren, odprężył się i oparł o kontuar.
  Sprzedawczyni podała mu ciepły kubek pełen czarnego, lurowatego napoju. Przyjrzał jej się uważnie; była nawet całkiem ładna. Miała proste blond włosy i ciepłe, czekoladowe oczy. Już miał coś powiedzieć, kiedy rozległ się głośny dzwonek telefonu. Zabrał kawę, zapłacił i wyszedł.
-Tak, Dimitri?-burknął do słuchawki.
-Gdzie jesteś?
-Wychodzę z lotniska-Max pociągnął spory łyk napoju, parząc sobie język. Skrzywił się.-A co?
-Po prostu się pospiesz, dobrze?
Dopił kawę, wlewając w siebie wszystkie fusy. Przyjemne ciepło i energia rozlały się po jego ciele, przygotowując do kolejnego ciężkiego dnia.
***
  Gdy dotarł na miejsce, było już popołudnie. Zaczął wypakowywać swoje rzeczy i niemal nie upuścił walizki na stopę, kiedy ktoś krzyknął mu do ucha. Wrzasnął, odwrócił się gwałtownie w stronę dźwięku.
-O Boże!-krzyknął. Zawstydził się, zobacząc to, co go tak śmiertelnie przeraziło.
  To była dziewczyna. Ruda, drobna, obwieszona łańcuszkami. Miała na sobie coś w rodzaju falbaniastej, gotyckiej spódnicy, a spod czarnej, ćwiekowanej kurtki, widać było ciasno zasznurowany gorset. Twarz miała bladą, ale widniały na niej rumieńce spowodowane mrozem. Była dość mocno umalowana, ale nie wyglądała na groźną; Max oceniał ją najwyżej na szesnaście lat.-Cholera, nie wiesz, że nie krzyczy się do ucha ludziom, którzy mają głowę w samochodzie?
Dziewczyna uśmiechnęła się tylko i wyciągnęła do niego rękę.
-Cześć, jestem Amber i...-wytrzeszczyła oczy.-Co to jest, do jasnej ciasnej?
Wycelowała palcem na wypchanego, wielkiego baranka. Max pożałował, że nie wsadził wcześniej pluszaka do reklamówki, albo do torby, ale nie spodziewał się, że przywita go jakiś gotycki rudzielec.
-Futerał-wymamrotał.
-Nie dosłyszałam. Co to jest?
-Futerał na broń, okej?-zatrzasnął drzwi bagażnika i sfrustrowany obrócił się w jej stronę.-Tylko dlatego nie trząsłem portkami za każdym razem, kiedy przechodziłem przez wykrywacz metalu.-Jednym płynnym ruchem rozszarpał brzuch baranka. Ze środka wypadła najróżniejsza broń: sztylety, shirukeny, czakramy, miecze...
-Oh, rozumiem.-Dziewczyna nadal wyglądała na rozbawioną.-Stara sztuczka z drewnem i watą?
-Stara?
-A myślisz, że jak inni podróżują i nie wsadzają ich do kicia za przemycanie śmiertelnych narzedzi zbrodni?
Max wziął głęboki oddech, policzył od dziesięciu do zera. Ta mała działała mu już na nerwy. Postanowił jednak nie zaczynać znowu od kłótni i sprawianiu sobie wrogów.
-Wiesz, że nie musiałeś dawać tego do barana? To mało męskie.-Odezwała się znowu Amber, ale teraz uśmiechała się dość przyjaźnie.
-Miałem jeszcze do wyboru różową świnkę-chłopak wyciągnął do niej rękę.-Jestem Max Claire.
-Chodź, pasterzu, idziemy do Dimitriego-oznajmiła i w podskokach oddaliła się do Bazy.
***
  Tiana Blackburn zapaliła ostatni znicz na grobie. Marmurowa płyta, rozjaśniona przez płomyki świec zadrżała, a Tiana gwałtownie odskoczyła. Coś zaczęło poruszać się pod nagrobkami, podłoże wokół grobów zaczęło pękać.
  Dziewczyna patrzyła przerażona, jak spod ziemi wyłania się obdarta ze skóry ręka. Dłoń zaczęła ryć pazurami glebę, wyglądało to zupełnie jakby ktoś chciał się...
Wydostać.
  Powietrze rozdarł przeraźliwy krzyk Tiany, kiedy spod grobu skoczył na nią potwór. Czuła na sobie jego ciepły, śmierdzący oddech i pazury rozdrapujące jej policzek. Stwór łypał na nią spod szklistego, jedynego oka. Wydawał z siebie okropne dźwięki zarzynanego zwierzęcia i charkot.
  Tiana odpychała się rękami, próbowała trafić zombie odłamkiem płyty, jednak był silniejszy. Co chwila pluł czarną posoką, albo ranił. Dziewczyna poczuła, że robi jej się słabo i że dłużej nie da się już bronić. Ostatni raz wychrypiała słabe "pomocy", a później przeszył ją ból.
  Zupełnie jakby ktoś próbował wyrwać jej serce.

poniedziałek, 29 grudnia 2014

Rozdział II

  Kiedy Vivienne wróciła do domu, Damien siedział na kanapie jak gdyby nigdy nic i oglądał telewizję. Właściwie to uzgodnili, że nie mówią o misjach w domu, by choć na chwilę wrócić do normalności, ale teraz zirytowało ją to jeszcze bardziej.
-Vivienne?-spytał obojętnie, zmieniając kanał.
A czy ktoś inny ma jeszcze klucze do naszego mieszkania? Pomyślała sarkastycznie, jeszcze bardziej zdenerwowana.
-Jestem.
  Weszła od razu do kuchni i zaczęła przygotowywać herbatę. Nie chciała wchodzić jeszcze do salonu, ponieważ Damien ujrzałby ją zdenerwowaną i rozjuszoną, a tego nie chciała. Właściwie już sama dawno tak się nie czuła-zła na cały świat. Rozgoryczenie niemal namacalnie piekło w policzki.
  Jej ruchy były całkiem mechaniczne, chciała mieć tylko jakieś zajęcie, by Damien nie mógł ją na razie zawołać. Powoli zalała dwa kubki wrzącą wodą, ale zapatrzyła się na kolorową mozaikę na ścianie i odrobina wrzątku wylała się na jej dłoń.
-Cholera!-burknęła. Szybko włożyła rękę pod zimną wodę. Opatrzyła ręcznikiem, a drugą dłoń przyłożyła do czoła. Jakoś nagle źle się poczuła.
-Co się stało?-zapytał Damien. Najwyraźniej przeklęła głośniej niż chciała.
-Nic, nic. Wszystko w porządku, kochanie.
Starła wodę z blatu i jeszcze raz posprzątała kuchnię, choć robiła to rano.
  Usiadła na fotelu obok Damiena.
-Wyglądasz...-wziął niepewnie parujący kubek do ręki.
Vivienne spiorunowała go wzrokiem.
-Jak?-Warknęła.
-...na roztargnioną.-Dokończył i upił czym prędzej-gorącej jeszcze-herbaty by nie musieć mówić dalej.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu. W telewizji spiker informował o burzy nad Toronto i nawałnicach w północnej części Azji. Nic nowego.
-Byłeś dzisiaj u Dimitriego?-Wypaliła Vivienne. Ciekawość niemal rozsadzała ją od środka.
Damien jakby spochmurniał. Odpowiedział jej, ale wciąż uparcie wbijał wzrok w telewizor:
-Nie zaniosłem mu jeszcze raportu.
-Nie pytałam o raport-odparła cicho.
  Teraz, kiedy mu się przyglądała, wcale nie wyglądał jak groźny zabójca potworów. Raczej jak miś, którego chce się przytulić. Zwichrzone blond włosy, zarost, niewinne, roztargnione spojrzenie. I ta paskudna blizna szpecąca jego czoło. Vivienne odczuła nagły impuls ucałowania rany, odgarnięcia splątanych kosmyków  z czoła.
  Ale nie zrobiła tego.
-Nawet nie zostawiłeś listu, że wychodzisz.
-Nigdy tego nie robię, Viv.
-Ale chociaż dzisiaj...
-Co jest dzisiaj?-uniósł sceptycznie brew.
-Nic.
Tak na prawdę mijała ich rocznica, odkąd pierwszy raz się spotkali. Wydawało się to głupie, że zwracała uwagę na takie szczegóły w tych okolicznościach, ale chciała mieć też czasem coś normalnego w głowie. Nie tylko obrazy krwi i obrzydliwych szczątków zombie.
  Damien wyłączył telewizor, wzdychając głośno. Spojrzał na nią pierwszy raz odkąd zjawiła się w salonie.
-Ubieraj się, Mary-Lou.
Drgnęła, słysząc swoje przezwisko. Tylko on ją tak nazywał. Vivienne Marie Louiza. Na chwilę przeniosła się pięć lat wstecz, kiedy spotkali się po raz pierwszy, a on stwierdził, że jej imię jest za długie. Uśmiechnęła się w duchu do wspomnień.
-Po co? Idziemy gdzieś?
-Oczywiście-Damien obdarzył ją tak promiennym uśmiechem, że nie mogła się nie rozpogodzić.
*** 
  Poranek był mglisty, więc utrudniało to nieco zadanie. Musiała wyłączyć wzrok i zdać się na pozostałe zmysły.
  Amber przebiła kolejnego trupa mieczem jaśniejącym fioletowawą poświatą.
-Adios-pożegnała się, odwróciła i nabiła kolejny szkielet na ostrze.
  Szeroka spódnica z falbanami nie była może najlepszym strojem do walki w śniegu, ale tego dnia zombie zaskoczyły ją ubraną akurat tak.
  Cóż za ironia losu.
  Właściwie to przyzwyczaiła się już do takich niespodzianek. Potwory to potwory-będą ci jak najbardziej uprzykrzać życie.
  Tym razem nie był to opuszczony cmentarz. Wręcz przeciwnie-murowane, kunsztownie zdobione nagrobki oraz złocone obramowania nie przypominały w niczym siedliska żywych trupów. Ale teraz płyty były zapadnięte i popękane. Niezbyt dobra wiadomość dla takich jak ona.
  Akurat gdy przedziurawiła na wylot serce kolejnego chodzącego trupa zadzwonił telefon w kieszeni jej kurtki. Zaklęła siarczyście. Gdzieś schował się tu jeszcze jeden zombie-czuć było jego odór na kilometr. Może i te potwory były głupie, ale nie brakowało im szybkości. Potrafiły skoczyć na ofiarę i uczepić się jej tak mocno, że nie było szans się uratować.
Zaprogramowane na zabijanie, śmierdzące truchła, pomyślała elokwentnie Amber. Rozejrzała się i szybko wyciągnęła komórkę.
-Słucham?-W słuchawce odezwał się niski baryton. Mężczyzna prosił o natychmiastowe spotkanie. Zgodziła się i natychmiast schowała telefon.
-Cholera, Dimitri, ty to masz wyczucie czasu-wymamrotała. Niespokojnie ogarniała wzrokiem cmentarz. W tej samej chwili usłyszała gulgot, jakby ktoś dławił się kwasem. Skoczyła z dzikim krzykiem na napastnika, pozbywając się tym samym ostatniego zombie.
  Zostawiła za sobą tylko popioły pozostałe po unicestwionych potworach.
***
  Gdy dojechali na miejsce był już wieczór.
  Damien ściągnął Vivienne czarną przepaskę z oczu. Wcześniej uparł się, że zawiąże jej oczy bo chciał by była to niespodzianka. Przystała, ale niechętnie.
  Kiedy wysiadła z auta, usłyszała szum wody oraz krzyki i śmiechy. Rozejrzała się dookoła z narastającym niepokojem; nie lubiła tłumów. W oddali zobaczyła światła.
-Damien...?-zaczęła, ale on uciszył ją jednym ruchem ręki. Delikatnie ujął jej dłoń.
-Po prostu chodź.
Vivienne dała się poprowadzić ku kakofonii dźwięków i kolorowych świateł. Dostrzegła ludzi przy barierkach trzymających aparaty oraz kamery. Wszyscy parzyli w jeden punkt przed sobą, lecz Vivienne widziała tylko skrawek lśniącej wody.
Damien cmoknął z irytacją.
-No cóż, znajdziemy inne miejsce. Stąd nic nie zobaczysz.
Pociągnął ją za sobą ku barierce. Musieli rozpychać się łokciamy, by dotrzeć do końca. Choć ludzie wydawali się jedynie lekko zdezorientowani ich zachowaniem, dziewczyna czuła się zmuszona mówić co chwilę "przepraszam" albo "bardzo mi przykro!".
  Damien przesadził metalową przeszkodę jednym susem. Podał rękę Vivienne.
-Co?-niemal pisnęła.-To nielegalne!
-Nie sądzę-Damien uniósł wyzywająco brwi.
Vivienne wskazała na tabliczkę za nim. "Nie deptać".
-No dalej, Mary-Lou. Łazisz w nocy po opuszczonych cmentarzach, a boisz się przejść przez barierkę?
-To co innego-zaprotestowała, ale postawiła jedną nogę po drugiej stronie bramki, a potem drugą. Potknęła się i wylądowała w ciepłych objęciach Damiena.
-Nie powiem, że mi się nie podoba-zaczął, patrząc jej w oczy, a Vivienne poczuła, że się rumieni-ale mamy jeszcze inne plany. Spójrz.
Powędrowała wzrokiem za jego uniesioną dłonią. Obróciła się by lepiej widzieć.
  To była fontanna. Teraz wyrzucała w górę wielkie strumienie wody, a światła barwiły ją na różne kolory: róż, turkus, czerwień, zieleń...Później zaczęła grać muzyka. Szybka i rytmiczna; woda zdawała się dopasowywać do jej rytmu. W powietrze wyleciały wodne spirale, ochalpując widownię stojącą z przodu. Dało się usłyszeć radosne śmiechy dzieci.
  Vivienne poczuła, że może tak patrzeć i patrzeć, jak fontanna zmienia taktykę. Woda niemal tańczyła, to opadając, to wznosząc się w górę. Muzyka zmieniła się, z głośników popłynął walc.
-Mogę?-usłyszała przy uchu szept Damiena. Jego oddech musnął jej szyję jak skrzydło ćmy. Obróciła się i zobaczyła jak wyciąga do niej rękę, prosząc o pozwolenie do tańca.
Ujęła jego dłoń, drugą kładąc mu na ramieniu. On objął ją w talii, przyciagając ją lekko do siebie. Zaczęli się wolno kołysać w rytm melodii.
  W pewnym momencie Damien wskazał w górę.
  Vivienne spojrzała; miała wrażenie, że niebo płonie. Przecinany przez srebrzyste linie nieboskłon.
  Wszędzie latały gwiazdy. Spadały, ciągnąc za sobą te niesamowite korale jasnego światła. W tłumie rozległ się chóralny okrzyk podziwu. Vivienne sama niemal pisnęła z wrażenia.
  Dziewczyna poczuła, jak w oczach zbierają jej łzy. Niby całkiem bezsensownie, lecz ten widok był najpiękniejszą rzeczą jaką widziała od lat. Brakowało jej ładnych rzeczy. Niewiele dostrzegała już uroku na tym świecie ze względu na to co robiła na codzień.
-To perseidy.-Oznajmił, ale chyba zauważył, że płacze, bo zaraz zapytał: -Wszystko dobrze?
-To...to piękne. Dziękuję.
  Chłopak obdarował ją troskliwym spojrzeniem. Klęknął.
-Vivienne Mary Louiso Sparkwell-zaczął, a Vivienne zakręciło się w głowie.-Zgodzisz się wyjść za mnie?
  Poczuła, że wszyscy na nią patrzą. Dosłownie. Zrobiło się cicho, choć muzyka nadal płynęła. Lecz Vivienne widziała tylko niebieskie oczy Damiena, patrzącego na nią, jakby dostrzegał tylko i wyłącznie ją na całym świecie. Pocałowała go delikatnie, szepcząc "tak".
  I choć gwiazdy spadały nad ich głowami, woda tańczyła, a ludzie wiwatowali na ich cześć, oni widzieli tylko siebie.
  -------------------------------------------------------------
*NOTKA OD AUTORKI*
Wreszcie rozdział drugi! Długo nie potrafiłam się na niego zdobyć, ale w końcu uległam namowom paru czytelników. Jest mi niezmiernie miło, że ktoś to czyta i mam nadzieję, że nie zawiodłam go tym ckliwym, przesłodzonym fragmentem. Jednakże był mi on potrzebny i męczył mnie od dawna. Nie wyszedł tak jak chciałam dokładnie, ale myślę, że jest OK. Chyba ;-; W każdym razie na drugi raz postaram się o więcej akcji, bo ciągnie mi się to jak flaki z olejem.
Słówko wyjaśnienia:
Perseidy co prawda nie spadają zimą, możemy je zobaczyć od połowy lipca do końca sierpnia. Przepraszam za niezgodność z faktami.
Co do fontanny...też do końca nie jest realne, by woda nie zamarzła w temperaturze, w której utrzymuje się śnieg. Przyznaję, że trochę tego nie przemyślałam.Ale w końcu, zombie też podobno nie istnieją? ^^
Dziękuję :)

poniedziałek, 20 października 2014

Rodział 1

  Vivienne wrzuciła mokry płaszcz do kubła przed domem. Dziurawy, brudny i śmierdzący, pokryty prochem zombie na pewno jej się nie przyda.
  W domu było cicho. Jak na jej gust zbyt cicho. Nie dało się usłyszeć szelestu papieru, ciężkich kroków ani ekspresu do kawy.
-Damien?-zawołała, ściągając golf i buty. Odpowiedziała jej cisza. Wzruszyła ramionami i-pozbywając się kolejnych części garderoby-dowlokła się pod prysznic.
  Szorując ciało pozbywała się nieprzyjemnych wspomnień-wraz z wodą mogły odpłynąć do ścieków gdzie było ich miejsce. Potwory, krew, proch, strzały. Odgłosy, obrazy i dźwięki-mogła się tego wszystkiego pozbyć. Może nie na długo, ale każda chwila wytchnienia była jak błogosławieństwo. Dokładnie umyła włosy, by nie została na nich nawet odrobina prochu zombie.
  Wychodząc spod prysznica poczuła-całkiem instynktownie-że Damien nadal nie wrócił. Pod skórą niemal mrowił ją niepokój o niego. Z ich profesją wszystko było jedną, wielką niewiadomą. Chwila zwłoki i mogłeś skończyć jako śniadanie trupa.
  Gdy tak na to patrzeć ich życie było ciągłą troską o drugą osobę. Może dlatego niektórzy z nas wiodą samotny tryb życia? Może dlatego, że nie chcą się martwić? Spytała siebie Vivienne. Ale ona cieszyła się,że ma przy sobie kogoś, na kim po walce może się oprzeć i zrobić głęboki wdech by się uspokoić. Inni mogli być samowystarczalni, ale ona czuła się zbyt słaba.
  -Damien?-spróbowała raz jeszcze; głos niebezpiecznie jej przy tym zadrżał. Postanowiła jednak zabić czymś nudę. Dawniej, kiedy jeszcze ich wspólna przyszłość była niepewna, a Damien znikał na dwu-trzy dniowych misjach, siadała we wspólnej sypialni, brała jego koszule i zasypiała z nimi na gołym materacu. Teraz radziła już sobie lepiej: odwiedzała rodziców, albo wychodziła na miasto, szkicować.
  Przebrała się w czyste ubrania, rozplątała długie, ciemne włosy. Już miała wychodzić, kiedy zorientowała się, że nie ma innego płaszcza. Na zewnątrz było zimno-listopady w Acced nie były zbyt malownicze-więc nie mogła wyjść w samym swetrze. Nie miała wyjścia-musiała założyć skórzaną kurtkę Damiena. Przytuliła ją na chwilę do piersi. Pachniała nim-papierosami i gumą miętową. Okrycie było na nią za szerokie, ale dopóki nie kupi nowego płaszcza, będzie musiała chodzić w niej. Co prawda chciała tego uniknąć, ponieważ jego zapach przywodził jej na myśl wspomnienia i bolesną świadomość, że może go utracić. Postanowiła, że od razu pójdzie do butiku. Zaraz...zaraz po wizycie u Dimitriego.
  Ranek był orzeźwiający, ale mroźny. W powietrzu dało się wyczuć ciążącą wilgoć, jakby lada chwila miał spaść śnieg.  Nawet by to nikogo nie zdziwiło. W Acced często coś padało.
  Vivienne przyglądała się uważnie mijanym przechodniom. Lubiła to robić, ale odczuwała wtedy jeszcze większą nostalgię za zwykłym życiem. Szczęśliwe pary trzymały się za ręce, młode małżeństwa prowadziły wózki i uśmiechały się do różowych bobasów w środku. Ona nigdy nie chciała mieć dzieci, pragnęła za to takiej swobody jak te rodziny.
  Niektórzy szli ze spuszczonymi głowami-nastolatki i ludzie,którzy z nikim nie spacerowali. Inni patrzyli przed siebie, energicznie stawiając kroki, udając, że nikogo nie widzą. Vivienne zauważyła, że był to jakiś sposób na przetrwanie w miejskiej dżungli, albo coś w rodzaju pancerza ochronnego-nietykalni, ważni, nieustannie się spieszący.
  Ona sama rozglądała się po twarzach nieznajomych, a jednak, napotykając czyjeś spojrzenie, szybko wbijała wzrok w monotonny chodnik.
  Ani się obejrzała, a już stała przed wysokim budynkiem w sercu miasta. Wznoszący się ponad wszystko drapacz chmur stał dumnie niewrażliwy na wszystko inne.
  Organizacja zajmowała się tępieniem właśnie takich potworów jak zombie. Dbała o bezpieczeństwo innych ludzi, nawet nieświadomych na dziejące się dookoła nich rzeczy. Wydawałoby się, że tajna grupa zabójców żywych trupów będzie lepiej ulokowana, a jednak jej założyciel zakpił sobie z logicznego myślenia i umieścił ją w najbardziej widocznym punkcie na mapie.
  Między innymi dlatego był geniuszem.
  Vivienne weszła przez obrotowe drzwi do eleganckiego holu. Podeszła do recepcji gdzie siedziała ładna szatynka.
-Dzień-dobry-przywitała się uprzejmie.
Recepcjonistka oderwała wzrok od ekranu komputera i oceniła Vivienne jednym, krytycznym spojrzeniem. Jej mina mówiła "nie mam czasu na kogoś takiego jak ty", ale uśmiechnęła się cierpko-widocznie musiała jeszcze bardzo poćwiczyć pracę w tej branży-i zapytała:
-Tak?
Vivienne odchrząknęła,a w tym czasie kobieta powróciła do wystukiwania czegoś na klawiaturze.
-Na ostatnie piętro-powiedziała cicho.
-Chwileczkę-kobieta nie oderwała wzroku od monitora. Vivienne cierpliwie czekała przedeptując nerwowo. Naprawdę się jej spieszyło.
-Do Pana Dimitriego Marchezo-odezwała się w końcu głośno.
Ręce recepcjonistki zawisły nad klawiaturą. Nagle zrobiła się bardzo energiczna.
-Bardzo przepraszam! Rozumie pani, mam tyle pracy. Ależ proszę, winda jest już chyba wolna. Niezwłocznie poinformuję pana Marchezo o pani przybyciu, panno...pani...
-Vivienne Spark-podsunęła usłużnie, ale wywróciła oczami.
-Oczywiście.-Tym razem uśmiech kobiety był szeroki, przepraszający.-Wziąć pani...okrycie...?
Vivienne uśmiechnęła się. Pomyślała, że ta kobieta wolałaby chyba zjeść klawiaturę niż dotknąć jej ciężkiej, skórzanej kurtki. Odmówiła grzecznie i wsiadła do wolnej windy.
  Biuro Dimitriego Marchezo mieściło się na najwyższym piętrze budynku. Był to przeszklony apartament utrzymany w ciemnych kolorach. W samym gabinecie mieścił się czerwony dywan, a pomieszczenie urządzone było w stylu minimalistycznym.
  Vivienne przestąpiła próg i odchrząknęła.
  Mężczyzna w fotelu podniósł wzrok. Miał bardzo onieśmielające spojrzenie, a oczy czarne jak bezgwiezdna noc. Tak mocno marszczył teraz czoło, że brwi stykały się ze sobą.
-Vivienne? Myślałem, że...-był szczerze zaskoczony jej wizytą. Za to Vivienne była zdziwiona jeszcze bardziej, ponieważ akurat ona pojawiała się tu najczęściej.
-Coś nie tak?
Dimitri podrapał się po wyłysiałej głowie.
-Skądże, po prostu...nie spodziewałem się ciebie tutaj tak szybko.
Vivienne uniosła sceptycznie brew, ale nie odezwała się; usiadła na czarnym fotelu przy biurku. Mebel był tak duży, a ona taka drobna, że prawie cała się w niego zapadła. Zdjęła z ramienia torbę i wyjęła z niej plik papierów.
-Dzisiejsza misja zakończyła się powodzeniem. Byłam sama.-Zaczęła swój raport.-Nie było żadnych przeszkód. Liczba przeciwników-trzy. Dwóch położyłam spluwą, jednego shirukenem.
Dimitri powstrzymał ją ruchem ręki. Posłusznie zamilkła, ale poczuła narastającą w niej irytację.
-Co znowu?
-Oh, nic, nic, sam sobie to przejrzę. Vivienne, musisz już iść.
-Co? Przecież zawsze zdawałam ci raport, a potem pomagałam tutaj. Za to mi płacą, Dimitri!
-Obawiam się, że musisz znaleźć sobie nową pracę.
-Nie rozumiem.-Głos jej się całkowicie załamał.
Mężczyzna westchnął i ukradkiem zerknął na okno. Załamał ręce i spojrzał na czekającą w napięciu Vivienne. W jego oczach czaił się smutek oraz współczucie. Ale Vivienne nie chciała jego współczucia, ani niczego innego. Chciała tylko pracy.
-Widzisz, nie mogę cię już dłużej tu trzymać. To był błąd, właśnie to zrozumiałem.
Kłamał. Na pewno kłamał.
-...Mamy dość ludzi-ciągnął.
-Kłamiesz, Dimitri-zarzuciła mu.
Zrobił niewinną minę.
-Nigdy w życiu.
-Kłamiesz-stwierdziła po raz drugi.-Jak z nut. Ponieważ musimy się bić o każdego człowieka, który widział, każdego, kto  będzie chciał paprać się w tym gównie. Może jeszcze tego nie wiesz, ale nie każdy marzy o tym by zabijać chodzące po cmentarzach trupy śmierdzące jak kompostownik i ryczące coś w stylu "hej, zjem cię, wyssę ci mózg, a potem pożrę resztę". A jeśli ktoś widział to musi walczyć. Ale nie każdy się do tego przyzna. Prędzej wyląduje w pokoju bez klamek!
  Wzięła głęboki oddech. Gdy była zła musiała to wszystko wykrzyczeć komuś w twarz. Dimitri cierpliwie czekał.
-Przykro mi, Vivienne.
Uznała to za skończoną rozmowę.
  Zabrała papiery i, z cisnącymi się do oczu łzami, pobiegła z powrotem do windy. Idiota, pomyślała. Ciekawe co teraz bez niej zrobi. Do tej pory to ona robiła najwięcej dla tej przeklętej Organizacji.
  Powinna się czuć wolna, ale ona widziała. Nie mogła ot tak tego porzucić. No i została bez ochrony jaką dawała jej Organizacja. Teraz każdy zombie mógł ją bez problemu namierzyć po zapachu i wejść do jej domu.
  Na usta cisnęło jej się kilka niecenzuralnych słów lecz przełknęła je dzielnie i energicznym krokiem wyszła z hallu.