środa, 31 grudnia 2014

Rozdział III

  Max przeszedł przez kolejną-i miał nadzieję, że ostatnią-bramkę. Wypuścił z ulgą powietrze, gdy nie usłyszał piszczącego głosu wydawanego przez wykrywacz metalu. Strażnik niecierpliwie pokazał gestem, by się oddalił.
  Rozejrzał się. Nie było tutaj żadnej porządnej kawiarni, żadnego Starbucksa, ani choćby francuskiej kawiarenki. Z resztą, czego mógłby się spodziewać po amerykańskiej hali udawającej lotnisko? A jednak bardzo potrzebował kofeiny. Tak bardzo, że mógłby dać się pokroić za chociażby automat z szybkimi napojami.
  Widział ludzi ze steropianowymi kubkami, z czymś parującym w środku. Prawie słaniając się na nogach, podążył w stronę jednego z budynków. Okazał się on małym barem mlecznym. Zamówił dużą, czarną, a gdy do jego nozdrzy dotarł niebiański zapach palonych ziaren, odprężył się i oparł o kontuar.
  Sprzedawczyni podała mu ciepły kubek pełen czarnego, lurowatego napoju. Przyjrzał jej się uważnie; była nawet całkiem ładna. Miała proste blond włosy i ciepłe, czekoladowe oczy. Już miał coś powiedzieć, kiedy rozległ się głośny dzwonek telefonu. Zabrał kawę, zapłacił i wyszedł.
-Tak, Dimitri?-burknął do słuchawki.
-Gdzie jesteś?
-Wychodzę z lotniska-Max pociągnął spory łyk napoju, parząc sobie język. Skrzywił się.-A co?
-Po prostu się pospiesz, dobrze?
Dopił kawę, wlewając w siebie wszystkie fusy. Przyjemne ciepło i energia rozlały się po jego ciele, przygotowując do kolejnego ciężkiego dnia.
***
  Gdy dotarł na miejsce, było już popołudnie. Zaczął wypakowywać swoje rzeczy i niemal nie upuścił walizki na stopę, kiedy ktoś krzyknął mu do ucha. Wrzasnął, odwrócił się gwałtownie w stronę dźwięku.
-O Boże!-krzyknął. Zawstydził się, zobacząc to, co go tak śmiertelnie przeraziło.
  To była dziewczyna. Ruda, drobna, obwieszona łańcuszkami. Miała na sobie coś w rodzaju falbaniastej, gotyckiej spódnicy, a spod czarnej, ćwiekowanej kurtki, widać było ciasno zasznurowany gorset. Twarz miała bladą, ale widniały na niej rumieńce spowodowane mrozem. Była dość mocno umalowana, ale nie wyglądała na groźną; Max oceniał ją najwyżej na szesnaście lat.-Cholera, nie wiesz, że nie krzyczy się do ucha ludziom, którzy mają głowę w samochodzie?
Dziewczyna uśmiechnęła się tylko i wyciągnęła do niego rękę.
-Cześć, jestem Amber i...-wytrzeszczyła oczy.-Co to jest, do jasnej ciasnej?
Wycelowała palcem na wypchanego, wielkiego baranka. Max pożałował, że nie wsadził wcześniej pluszaka do reklamówki, albo do torby, ale nie spodziewał się, że przywita go jakiś gotycki rudzielec.
-Futerał-wymamrotał.
-Nie dosłyszałam. Co to jest?
-Futerał na broń, okej?-zatrzasnął drzwi bagażnika i sfrustrowany obrócił się w jej stronę.-Tylko dlatego nie trząsłem portkami za każdym razem, kiedy przechodziłem przez wykrywacz metalu.-Jednym płynnym ruchem rozszarpał brzuch baranka. Ze środka wypadła najróżniejsza broń: sztylety, shirukeny, czakramy, miecze...
-Oh, rozumiem.-Dziewczyna nadal wyglądała na rozbawioną.-Stara sztuczka z drewnem i watą?
-Stara?
-A myślisz, że jak inni podróżują i nie wsadzają ich do kicia za przemycanie śmiertelnych narzedzi zbrodni?
Max wziął głęboki oddech, policzył od dziesięciu do zera. Ta mała działała mu już na nerwy. Postanowił jednak nie zaczynać znowu od kłótni i sprawianiu sobie wrogów.
-Wiesz, że nie musiałeś dawać tego do barana? To mało męskie.-Odezwała się znowu Amber, ale teraz uśmiechała się dość przyjaźnie.
-Miałem jeszcze do wyboru różową świnkę-chłopak wyciągnął do niej rękę.-Jestem Max Claire.
-Chodź, pasterzu, idziemy do Dimitriego-oznajmiła i w podskokach oddaliła się do Bazy.
***
  Tiana Blackburn zapaliła ostatni znicz na grobie. Marmurowa płyta, rozjaśniona przez płomyki świec zadrżała, a Tiana gwałtownie odskoczyła. Coś zaczęło poruszać się pod nagrobkami, podłoże wokół grobów zaczęło pękać.
  Dziewczyna patrzyła przerażona, jak spod ziemi wyłania się obdarta ze skóry ręka. Dłoń zaczęła ryć pazurami glebę, wyglądało to zupełnie jakby ktoś chciał się...
Wydostać.
  Powietrze rozdarł przeraźliwy krzyk Tiany, kiedy spod grobu skoczył na nią potwór. Czuła na sobie jego ciepły, śmierdzący oddech i pazury rozdrapujące jej policzek. Stwór łypał na nią spod szklistego, jedynego oka. Wydawał z siebie okropne dźwięki zarzynanego zwierzęcia i charkot.
  Tiana odpychała się rękami, próbowała trafić zombie odłamkiem płyty, jednak był silniejszy. Co chwila pluł czarną posoką, albo ranił. Dziewczyna poczuła, że robi jej się słabo i że dłużej nie da się już bronić. Ostatni raz wychrypiała słabe "pomocy", a później przeszył ją ból.
  Zupełnie jakby ktoś próbował wyrwać jej serce.

poniedziałek, 29 grudnia 2014

Rozdział II

  Kiedy Vivienne wróciła do domu, Damien siedział na kanapie jak gdyby nigdy nic i oglądał telewizję. Właściwie to uzgodnili, że nie mówią o misjach w domu, by choć na chwilę wrócić do normalności, ale teraz zirytowało ją to jeszcze bardziej.
-Vivienne?-spytał obojętnie, zmieniając kanał.
A czy ktoś inny ma jeszcze klucze do naszego mieszkania? Pomyślała sarkastycznie, jeszcze bardziej zdenerwowana.
-Jestem.
  Weszła od razu do kuchni i zaczęła przygotowywać herbatę. Nie chciała wchodzić jeszcze do salonu, ponieważ Damien ujrzałby ją zdenerwowaną i rozjuszoną, a tego nie chciała. Właściwie już sama dawno tak się nie czuła-zła na cały świat. Rozgoryczenie niemal namacalnie piekło w policzki.
  Jej ruchy były całkiem mechaniczne, chciała mieć tylko jakieś zajęcie, by Damien nie mógł ją na razie zawołać. Powoli zalała dwa kubki wrzącą wodą, ale zapatrzyła się na kolorową mozaikę na ścianie i odrobina wrzątku wylała się na jej dłoń.
-Cholera!-burknęła. Szybko włożyła rękę pod zimną wodę. Opatrzyła ręcznikiem, a drugą dłoń przyłożyła do czoła. Jakoś nagle źle się poczuła.
-Co się stało?-zapytał Damien. Najwyraźniej przeklęła głośniej niż chciała.
-Nic, nic. Wszystko w porządku, kochanie.
Starła wodę z blatu i jeszcze raz posprzątała kuchnię, choć robiła to rano.
  Usiadła na fotelu obok Damiena.
-Wyglądasz...-wziął niepewnie parujący kubek do ręki.
Vivienne spiorunowała go wzrokiem.
-Jak?-Warknęła.
-...na roztargnioną.-Dokończył i upił czym prędzej-gorącej jeszcze-herbaty by nie musieć mówić dalej.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu. W telewizji spiker informował o burzy nad Toronto i nawałnicach w północnej części Azji. Nic nowego.
-Byłeś dzisiaj u Dimitriego?-Wypaliła Vivienne. Ciekawość niemal rozsadzała ją od środka.
Damien jakby spochmurniał. Odpowiedział jej, ale wciąż uparcie wbijał wzrok w telewizor:
-Nie zaniosłem mu jeszcze raportu.
-Nie pytałam o raport-odparła cicho.
  Teraz, kiedy mu się przyglądała, wcale nie wyglądał jak groźny zabójca potworów. Raczej jak miś, którego chce się przytulić. Zwichrzone blond włosy, zarost, niewinne, roztargnione spojrzenie. I ta paskudna blizna szpecąca jego czoło. Vivienne odczuła nagły impuls ucałowania rany, odgarnięcia splątanych kosmyków  z czoła.
  Ale nie zrobiła tego.
-Nawet nie zostawiłeś listu, że wychodzisz.
-Nigdy tego nie robię, Viv.
-Ale chociaż dzisiaj...
-Co jest dzisiaj?-uniósł sceptycznie brew.
-Nic.
Tak na prawdę mijała ich rocznica, odkąd pierwszy raz się spotkali. Wydawało się to głupie, że zwracała uwagę na takie szczegóły w tych okolicznościach, ale chciała mieć też czasem coś normalnego w głowie. Nie tylko obrazy krwi i obrzydliwych szczątków zombie.
  Damien wyłączył telewizor, wzdychając głośno. Spojrzał na nią pierwszy raz odkąd zjawiła się w salonie.
-Ubieraj się, Mary-Lou.
Drgnęła, słysząc swoje przezwisko. Tylko on ją tak nazywał. Vivienne Marie Louiza. Na chwilę przeniosła się pięć lat wstecz, kiedy spotkali się po raz pierwszy, a on stwierdził, że jej imię jest za długie. Uśmiechnęła się w duchu do wspomnień.
-Po co? Idziemy gdzieś?
-Oczywiście-Damien obdarzył ją tak promiennym uśmiechem, że nie mogła się nie rozpogodzić.
*** 
  Poranek był mglisty, więc utrudniało to nieco zadanie. Musiała wyłączyć wzrok i zdać się na pozostałe zmysły.
  Amber przebiła kolejnego trupa mieczem jaśniejącym fioletowawą poświatą.
-Adios-pożegnała się, odwróciła i nabiła kolejny szkielet na ostrze.
  Szeroka spódnica z falbanami nie była może najlepszym strojem do walki w śniegu, ale tego dnia zombie zaskoczyły ją ubraną akurat tak.
  Cóż za ironia losu.
  Właściwie to przyzwyczaiła się już do takich niespodzianek. Potwory to potwory-będą ci jak najbardziej uprzykrzać życie.
  Tym razem nie był to opuszczony cmentarz. Wręcz przeciwnie-murowane, kunsztownie zdobione nagrobki oraz złocone obramowania nie przypominały w niczym siedliska żywych trupów. Ale teraz płyty były zapadnięte i popękane. Niezbyt dobra wiadomość dla takich jak ona.
  Akurat gdy przedziurawiła na wylot serce kolejnego chodzącego trupa zadzwonił telefon w kieszeni jej kurtki. Zaklęła siarczyście. Gdzieś schował się tu jeszcze jeden zombie-czuć było jego odór na kilometr. Może i te potwory były głupie, ale nie brakowało im szybkości. Potrafiły skoczyć na ofiarę i uczepić się jej tak mocno, że nie było szans się uratować.
Zaprogramowane na zabijanie, śmierdzące truchła, pomyślała elokwentnie Amber. Rozejrzała się i szybko wyciągnęła komórkę.
-Słucham?-W słuchawce odezwał się niski baryton. Mężczyzna prosił o natychmiastowe spotkanie. Zgodziła się i natychmiast schowała telefon.
-Cholera, Dimitri, ty to masz wyczucie czasu-wymamrotała. Niespokojnie ogarniała wzrokiem cmentarz. W tej samej chwili usłyszała gulgot, jakby ktoś dławił się kwasem. Skoczyła z dzikim krzykiem na napastnika, pozbywając się tym samym ostatniego zombie.
  Zostawiła za sobą tylko popioły pozostałe po unicestwionych potworach.
***
  Gdy dojechali na miejsce był już wieczór.
  Damien ściągnął Vivienne czarną przepaskę z oczu. Wcześniej uparł się, że zawiąże jej oczy bo chciał by była to niespodzianka. Przystała, ale niechętnie.
  Kiedy wysiadła z auta, usłyszała szum wody oraz krzyki i śmiechy. Rozejrzała się dookoła z narastającym niepokojem; nie lubiła tłumów. W oddali zobaczyła światła.
-Damien...?-zaczęła, ale on uciszył ją jednym ruchem ręki. Delikatnie ujął jej dłoń.
-Po prostu chodź.
Vivienne dała się poprowadzić ku kakofonii dźwięków i kolorowych świateł. Dostrzegła ludzi przy barierkach trzymających aparaty oraz kamery. Wszyscy parzyli w jeden punkt przed sobą, lecz Vivienne widziała tylko skrawek lśniącej wody.
Damien cmoknął z irytacją.
-No cóż, znajdziemy inne miejsce. Stąd nic nie zobaczysz.
Pociągnął ją za sobą ku barierce. Musieli rozpychać się łokciamy, by dotrzeć do końca. Choć ludzie wydawali się jedynie lekko zdezorientowani ich zachowaniem, dziewczyna czuła się zmuszona mówić co chwilę "przepraszam" albo "bardzo mi przykro!".
  Damien przesadził metalową przeszkodę jednym susem. Podał rękę Vivienne.
-Co?-niemal pisnęła.-To nielegalne!
-Nie sądzę-Damien uniósł wyzywająco brwi.
Vivienne wskazała na tabliczkę za nim. "Nie deptać".
-No dalej, Mary-Lou. Łazisz w nocy po opuszczonych cmentarzach, a boisz się przejść przez barierkę?
-To co innego-zaprotestowała, ale postawiła jedną nogę po drugiej stronie bramki, a potem drugą. Potknęła się i wylądowała w ciepłych objęciach Damiena.
-Nie powiem, że mi się nie podoba-zaczął, patrząc jej w oczy, a Vivienne poczuła, że się rumieni-ale mamy jeszcze inne plany. Spójrz.
Powędrowała wzrokiem za jego uniesioną dłonią. Obróciła się by lepiej widzieć.
  To była fontanna. Teraz wyrzucała w górę wielkie strumienie wody, a światła barwiły ją na różne kolory: róż, turkus, czerwień, zieleń...Później zaczęła grać muzyka. Szybka i rytmiczna; woda zdawała się dopasowywać do jej rytmu. W powietrze wyleciały wodne spirale, ochalpując widownię stojącą z przodu. Dało się usłyszeć radosne śmiechy dzieci.
  Vivienne poczuła, że może tak patrzeć i patrzeć, jak fontanna zmienia taktykę. Woda niemal tańczyła, to opadając, to wznosząc się w górę. Muzyka zmieniła się, z głośników popłynął walc.
-Mogę?-usłyszała przy uchu szept Damiena. Jego oddech musnął jej szyję jak skrzydło ćmy. Obróciła się i zobaczyła jak wyciąga do niej rękę, prosząc o pozwolenie do tańca.
Ujęła jego dłoń, drugą kładąc mu na ramieniu. On objął ją w talii, przyciagając ją lekko do siebie. Zaczęli się wolno kołysać w rytm melodii.
  W pewnym momencie Damien wskazał w górę.
  Vivienne spojrzała; miała wrażenie, że niebo płonie. Przecinany przez srebrzyste linie nieboskłon.
  Wszędzie latały gwiazdy. Spadały, ciągnąc za sobą te niesamowite korale jasnego światła. W tłumie rozległ się chóralny okrzyk podziwu. Vivienne sama niemal pisnęła z wrażenia.
  Dziewczyna poczuła, jak w oczach zbierają jej łzy. Niby całkiem bezsensownie, lecz ten widok był najpiękniejszą rzeczą jaką widziała od lat. Brakowało jej ładnych rzeczy. Niewiele dostrzegała już uroku na tym świecie ze względu na to co robiła na codzień.
-To perseidy.-Oznajmił, ale chyba zauważył, że płacze, bo zaraz zapytał: -Wszystko dobrze?
-To...to piękne. Dziękuję.
  Chłopak obdarował ją troskliwym spojrzeniem. Klęknął.
-Vivienne Mary Louiso Sparkwell-zaczął, a Vivienne zakręciło się w głowie.-Zgodzisz się wyjść za mnie?
  Poczuła, że wszyscy na nią patrzą. Dosłownie. Zrobiło się cicho, choć muzyka nadal płynęła. Lecz Vivienne widziała tylko niebieskie oczy Damiena, patrzącego na nią, jakby dostrzegał tylko i wyłącznie ją na całym świecie. Pocałowała go delikatnie, szepcząc "tak".
  I choć gwiazdy spadały nad ich głowami, woda tańczyła, a ludzie wiwatowali na ich cześć, oni widzieli tylko siebie.
  -------------------------------------------------------------
*NOTKA OD AUTORKI*
Wreszcie rozdział drugi! Długo nie potrafiłam się na niego zdobyć, ale w końcu uległam namowom paru czytelników. Jest mi niezmiernie miło, że ktoś to czyta i mam nadzieję, że nie zawiodłam go tym ckliwym, przesłodzonym fragmentem. Jednakże był mi on potrzebny i męczył mnie od dawna. Nie wyszedł tak jak chciałam dokładnie, ale myślę, że jest OK. Chyba ;-; W każdym razie na drugi raz postaram się o więcej akcji, bo ciągnie mi się to jak flaki z olejem.
Słówko wyjaśnienia:
Perseidy co prawda nie spadają zimą, możemy je zobaczyć od połowy lipca do końca sierpnia. Przepraszam za niezgodność z faktami.
Co do fontanny...też do końca nie jest realne, by woda nie zamarzła w temperaturze, w której utrzymuje się śnieg. Przyznaję, że trochę tego nie przemyślałam.Ale w końcu, zombie też podobno nie istnieją? ^^
Dziękuję :)