czwartek, 12 marca 2015

Rozdział VII

  Wędrowali już drugi dzień, kiedy pod wieczór zaatakował ich wampir.
  Potwór syknął, prychnął i zaorał pazurami powietrze, jak wściekły kot. Najwyraźniej był to tak zwany "pisklak", który nie miał własnego mentora. Oślepiony rządzą krwi i w pełni sił, stanowił poważne zagrożenie nawet dla trójki silnych Łowców.
  Wszyscy dobyli broni. Próbowali osaczyć wampira, a następnie zabić, lecz on był szybszy. Skakał pomiędzy nimi jak piłeczka pingpongowa.
  Vivienne wyciągnęła shiruken i rzuciła w monstrum. Chybiła, a zamroczony chęcią zemsty pisklak namierzył ją czerwonymi ślepiami. Dziewczyna cudem uniknęła jego błyszczących kłów.
  Amber zdecydowała się walczyć sztyletem, by chociaż na chwilę unieruchomić wampira. Żadne z nich nie miało ani kołka, ani wody święconej. Musieli więc improwizować. Rudowłosa cięła intruza na wskroś, lecz ostrze minęło się z celem i ucięło tylko jego nadgarstek. Wijąca się kończyna opadła na ziemię i podrygiwała przez chwilę, by później znów złączyć się z ciałem. Potwór rzucił się na Amber z pazurami i powalił ją na ziemię. Dziewczyna bez skrupułów odcięła mu głowę; z obrzydzeniem zrzuciła z siebie ciało, które wiło się w spazmach, lecz ciągle wymachiwało ostrymi jak brzytwy pazurami. Max szybko przebił jego serce ostro zakończoną gałęzią.
-Hej!-zaprotestowała Amber.-Był mój, poradziłabym sobie!
Chłopak wywrócił oczami.
-Jasne. Szczególnie z jego kłami przy twojej szyi, co?
Dziewczyna poczerwieniała ze złości. Wbiła sztylet w ziemię i wbiła wzrok w marszczejące, kurczące się ciało wampira.
  Vivienne bez słowa wsadziła shirukeny za pas. Czubkiem buta dotknęła zwłok, wzruszyła ramionami.
-Musimy mieć tę gałąź. Nie uwzględniliśmy wampirów "w ekwipunku".
Max wyjął ostry nóż, wyszarpnął gałąź z ciała i zaczął ostrzyć jej koniec. Odciosał poboczne gałązki, zdarł mech i tak powstał całkiem przyzwoity kołek.
-Nieźle-pochwaliła Vivienne, lecz głos miała całkiem wyprany z emocji.-A ty Amber, przestań się boczyć. Nie mamy czasu do stracenia.
***
  Dotarli w końcu na lotnisko. Spoceni, brudni, wyczerpani. Vivienne poleciła oporządzić się w lotniskowych łazienkach. Max podążył w kierunku męskiej, a dziewczyny do damskiej, starając się jak najmniej-o ile jest to w ogóle możliwe-rzucać w oczy.
-Wciąż jesteś zła?-zapytała Vivienne, ocierając ziemię z twarzy.
Amber wzruszyła ramionami, czesząc włosy.
-Skąd. Tylko nie lubię kiedy ktoś traktuje mnie jak dziecko. Poradziłabym sobie z tym bydlakiem...
-Może Max po prostu się o ciebie martwi?
-Jesteśmy Łowcami. Tu nie ma czasu na partnerstwo.
Doprowadziły się do porządku: umyły twarze i zęby, oraz wyczyściły włosy suchym szamponem. Przebrały się w czyste ubrania, zmieniły buty i mogły skierować się w stronę terminala lotniczego. Zastały tam już gotowego Maksa, przystojnego jak zawsze.
-Nie zmieniłeś płaszcza-zauważyła Vivienne. 
Rzeczywiście-nakrycie chłopaka pozostawiało wiele do życzenia. Brudny od ziemi oraz kurzu, przetarty w niektórych miejscach. Na prawym łokciu miał wielką, szarą łatę, zapewne zrobioną przed chwilą, ponieważ ścieg czasami odbiegał od materiału.
-Nigdy nie zmieniam płaszcza-odrzekł rzeczowym tonem.-To coś jak talizman.
-Ach-odezwała się Amber-ktoś tu jest przesądny.
Wyszczerzyła do niego zęby w uśmiechu, a on odpłacił jej się lekkim kuksańcem w bok. Vivienne skryła uśmiech, nie mogąc się nadziwić jak dziwne ludzie potrafią mieć charaktery-w jednej chwili kłócić się, a w drugiej lekko żartując.
  Kupili bilety do Londynu w ostatnim momencie. Musieli biec, by zdążyć zająć miejsca. Bagażowy posłał im skonsternowane spojrzenie, widząc, że są bez niczego. Oczywiście Max ukrył wcześniej całą broń w swoim "męskiem, lecz niepozornym futerale" (czyli wypchanym koniu na biegunach. "Dla dziecka", jak wytłumaczył bagażowemu).
  W samolocie mogli spokojnie się rozluźnić. Nie musieli oczekiwać żadnego ataku ze strony
nadprzyrodzonych stworzeń. Zwyczajne dźwięki zwyczajnego życia ukoiły umysły młodych Łowców. Upragniona chwila wytchnienia stała się dla nich oderwaniem od smutnej rzeczywistości. W głebi duszy tak bardzo zazdrościli ludziom, którzy nie mieli bladego pojęcia o okropnościach takich jak zombie, że teraz słuchanie silników maszyny było prawdziwym luksusem.
  Vivienne zapadła w głęboki sen. Mimo próby rozkoszowania się spokojem na jawie, w krainie marzeń sennych dopadły ją koszmary.
Krew. Noc. Popiół.
Wszędzie krew, ciemność i popioły. I ogień. Pożar rozprzestrzeniał się na jej oczach, trawiąc wszystko co było jej tak drogie: dom, przyjaciół, rodzinę. Patrzyła jak matka ginie z krzykiem na ustach, jak ojciec poddaje się płomieniom i jak jej słodka siostra Alya wchodzi w sam żywioł.
A ona nie może się ruszyć. Nie potrafi pociągnąć za cytrynową sukienkę, by oderwać siostrę od bolesnej śmierci i zrobić to samo z rodzicami. Straciła ich wszystkich.
Kolejny sen. Kolejna wizja. Kolejna porcja strachu.
Damien zakuty w kajdany. Czarna postać w kapturze, torturująca go. Strużka krwi cieknąca z jego pięknych ust, pełno siniaków i wyrwane blond włosy...
Tym razem krótkie wspomnienie, migawka z przeszłości:

-Mamo? Mamo, co robisz?
-To nic kochanie. 
-Krwawisz mamo.
-Tak, skarbie, ale to nic poważnego.
-Czy coś się stało? Jesteś smutna?
-Wcale nie, nie martw się o mnie.
-Ale płaczesz, mamo.

-Czasem trzeba płakać i poczuć żal by poczuć się lepiej.


  Zaczerpnęła powietrza. Poczuła się tak, jakby wynurzała się z pod wody i musiała jak najszybciej nabrać tlenu, ponieważ płuca skurczyły się pod powierzchnią.
  Amber i Max patrzyli na nią przerażeni. Drobne ręce ściskały ją mocno za rękaw koszulki. 
-Nie chciałam was przestraszyć-wyjaśniła Vivienne.-Możesz mnie puścić, Amber, to tylko sen.
-Viv...-zaczął niepewnie Max.-Ty wcale nie spałaś.
-Słucham?
-Nie spałaś-powtórzyła Amber.-Cały czas miałaś otwarte oczy i wyglądałaś...jakbyś przestała oddychać.
-O czym ty mówisz. Ja...ja widziałam to wszystko...To musiał być sen!
Chłopak pokręcił wolno głową. Vivienne wyswobodziła się uścisku Amber, opadła na fotel, zakrywając oczy ręką. To nie możliwe. Widziała coś dziwnego. Straszne obrazy, koszmary. Musiała śnić...prawda?
  Nagle coś nimi wstrząsnęło. Maszyna zboczyła gwałtownie z kursu, poczuli uderzenie. Ból przeszył głowę Vivienne, kiedy uderzyła się w okno. Poczuła ciepłą, gęstą ciecz spływającą jej ze skroni. 
  Samolot zaczął spadać. Zakorkował w powietrzu, ziemia była coraz bliżej. Zaraz się rozbiją...i pilot chyba przejął znowu sterowanie nad maszynerią, bo zamiast rozbić się o glebę, wyjechali na nią kołami.
  Osłupieni pasażerowie zaczęli wysiadać. Łowcy opuścili pokład jako ostatni. Max i Amber pomogli Vivienne jako że ucierpiała najbardziej z całej trójki. 
  Okazało się, że wylądowali na terenie, który musiał być kiedyś lasem. Ostało się parę drzew, prawie całkowicie ogołoconych z gałęzi. 
  Posadzili Vivienne na kamieniu. Max zajął się opatrywaniem jej głowy i przemywaniem ran. Amber zaczęła gorączkowo szukać czegoś po kieszeniach. W końcu wyciągnęła małe pudełeczko, uniosła nad głowę i tryumfalnie krzyknęła.
-Co to jest, do cholery?-syknął Max.
-To, kochany, są miętowe pudrowe pastylki, czyli najlepsza rzecz, jaką ludzkość mogła wymyślić.
-Och, rozumiem więc, że żywić będziemy się od teraz tylko cukierkami? Ponieważ bagaże zostały w samolocie.
-Wyluzuj, stary. Zaraz wszystko dostaniemy, co nie?
Vivienne jęknęła głośno.
-Wbchn-wymamrotała.
-Co?
-Wybuchnie!
Minęła chwila zanim to do nich dotarło. Max zaklął brzydko, Amber upuściła pudełko z pastylkami, a Vivienne oparła się o kamień. Później wszystkim wstrząsnęła eksplozja.
  Wydawało się, że świat zaczął płonąć, zupełnie jak w śnie Vivienne. Uderzyło ich gorąco-fala nieposkromionego ciepła. Potem wszystko wróciło do normy niemal tak szybko, jak zaczęło się burzyć. Ludzie krzyczeli, płakali i biegali we wszystkie strony wołając swoich bliskich. Stewardesy oraz piloci wydawali się równie załamani jak pasażerowie, lecz próbowali przynajmniej ogarnąć cały ten chaos.
-Cholera.-Skwitowała Amber.
---------------------------------------------
*SŁÓWKO OD AUTORKI*
Tratatatta, kolejny rozdział! Mam nadzieję, że było dość akcji. Przyznam, że ostatnio nie mam weny, a jeśli już to nie na tego bloga. W każdym razie mam nadzieję, że mój mózg wykrzesi z siebie coś więcej następnym razem. Dziękuję wszystkim czytelnikom! I pamiętajcie: nie chodźcie po cmentarzach bez shirukenów i miętowych pastylek!


piątek, 6 marca 2015

Rozdział VI

  -Dlaczego nie możemy pojechać na lotnisko samochodem?-Zapytał Max, odgarniając kłującą gałąź i odpędzając się jednocześnie od komarów.
-Przestań marudzić-syknęła Vivienne, która cięła przeszkody grubym mieczem.-Nie możemy jechać samochodem, ponieważ można go łatwo wyśledzić.
-Aha.
  Wędrowali już dobre trzy godziny. Trzeba było przedzierać się przez splątane konary starych drzew. Szli blisko szosy, a jednak wśród drzew by nikt nie mógł ich wypatrzyć. Vivienne szła jako pierwsza, następnie Amber, która nieustannie mamrotała coś do siebie, a na końcu Max. Byli spoceni, zmęczeni oraz spragnieni akcji-monotonia otoczenia sprawiała, że ich umysły pracowały okropnie wolno.
  W pewnym momencie Amber wybuchnęła śmiechem. Vivienne zatrzymała się gwałtownie, odwracając się w jej stronę by ją uciszyć i cały orszak zaczął się chwiać.
-Amber! Co ty wyprawiasz? Nie możemy się zdradzić hałasem.
Rudowłosa założyła ręce na piersi.
-Jesteśmy na kompletnym pustkowiu, nie sądzę by ktoś mógł nas usłyszeć-odparła gorzko.
-Więc postaraj się zachowywać w miarę racjonalnie.
-Nie sądzę by to pomogło nam odszukać Króla Wudu.
-Sądzę, że przynajmniej mogłoby nam to pomóc dotrzeć do celu w jednym kawałku-odparowała Vivienne.-Przez całą drogę gadasz sama do siebie. To irytujące.
-Oh, nie mówię sama do siebie!-krzyknęła Amber, zaciskając pięści po bokach. Jej twarz nabrała koloru zbliżonego do jej płomienno rudych włosów.
-Amber-odrzekł cicho Max-tu nikogo więcej nie ma.
Dziewczyna zatrząsła się od niekontrolowanego gniewu. Spojrzała ze złością na swoich towarzyszy.
-Jesteście tak bardzo zaaprobowani sobą, że nie zauważacie nikogo więcej. Nic nie rozumiecie! Jesteście zafajdanymi egoistami, którzy próbują wykorzystać siebie nawzajem.
Mówiąc to, wybiła się do przodu. Plecak podskakiwał przy każdym jej kroku. Między Maksem a Vivienne zapadła niezręczna cisza. Chłopak poprawił coś przy pasku własnego pakunku. Odetchnął cicho.
-Nieźle-wyszeptał.
-Idziemy-zarządziła Vivienne i popędziła za Amber.
  ***
  Damien obudził się na zimnej podłodze. Z sufitu kapała woda, a każda kropla odbijająca się od ziemi była jak cios dla jego obolałej głowy.
  Z cienia wyłoniła się wysoka postać. Mężczyzna, sądząc po posturze. W ciemności można było jedynie dostrzec obwódki jego lodowatych błękitnych oczu, przeszywających Damiena na wskroś. Miał wrażenie, że zamarza, kiedy patrzył w te ludzko-nieludzkie ślepia.
-Dzień-dobry!-Rzuciła postać pozornie lekkim tonem.-Dobrze spałeś, siostrzeńcze?
Monstrumuss.
Chłopak skrzywił się.
-Nie waż się mnie tak nazywać. Ja nie mam w rodzinie potwora.
Mężczyzna roześmiał się, ale dało się usłyszeć nutę ostrzeżenia w tym dźwięku. Było w nim więcej grozy niz uciechy.
-I mówi to wiecznie dwudziestoletni chłopak, który oszukuje własną narzeczoną. Nieładnie, Damienie. Może powinieneś najpierw dostrzegać własne błędy, zanim wytkniesz je innym. To czysta hipokryzja.
Damien splunął. Próbował poruszyć rękami, ale miał je zakute w kajdany. Tak samo nogi oraz dodatkowo żelazna obroża w pasie. Tym razem to on głośno się roześmiał, czym wyraźnie zbił czarnoksiężnika z tropu. W ustach czuł metaliczny posmak krwi.
-Potrzebujesz aż tyle żelastwa by unieszkodliwić małego Łowcę? Daj spokój, myślałem, że masz większą klasę, M.
-Zamknij się, dzieciaku-syknął Monstrumuss.-Ciekawe czy będzie ci do śmiechu, kiedy to "żelastwo" zacznie wżerać ci się w skórę.
To skutecznie uciszyło chłopaka.
  Czuł pustkę. Jakby brakowało mu istotnego elementu układanki. Najbardziej jednak cierpiał z powodu Vivienne. Obiecał, że wróci. To było jak zdrada nie do wybaczenia. 
  Przypomniał sobie polowanie. Dymitri kazał sprawdzić mu czy dziewczyna imieniem Giselle zginęła z łap zombie. Pamiętał jak ukląkł nad rozszarpanym ciałem i uświadomił sobie, że zaatakowało ją więcej niż jeden potwór. Wtedy ktoś podszedł go od tyłu-co było niemożliwe, ze względu na jego wieloletnie doświadczenie w tym parszywym zawodzie-i uderzył w głowę. Stracił przytomność, a ostatnie co zapamiętał to zderzenie się z truchłem Giselle. 
  A teraz był tutaj.
-Czego ty właściwie chcesz?-Wypalił.-Nie dość już krzywd wyrządziłeś?
Może to złudzenie spotęgowane przytłaczającą ciszą oraz odgłosem kropli, a także otumanionym przez uderzenie umysłem, ale wydawało mu się, że słyszy uśmiech w głosie wuja.
-Mój drogi-powiedział tamten.-To dopiero początek tego co zamierzam zrobić.
***
  Późną nocą zarządzili odpoczynek. Cała trójka weszła głębiej w las by rozpalić ognisko. Znaleźli doskonałe miejsce-suchu skrawek ziemi oraz dwie kłody. Amber usiadła na jednej, a Vivienne i Max razem na drugiej. Atmosferę można było ciąć nożem-tak była gęsta.
  Żadne nie miało ochoty na rozmowę, a jednak odczuwali niepochamowaną chęć przerwania niezręcznej ciszy. Pośród trzaskania ognia słychać było tylko cichy szept Amber. Wydawało się, że z kimś rozmawiała. Vivienne nie miała ochoty dociekać, ale przyrzekła sobie, że później przeprosi dziewczynę.
  Zjedli kanapki, napili się i każde zajęło się sobą. Max zasnął, Amber rozmawiała z wyimaginowanym przyjacielem, a Vivienne patrzyła w ogień. Nagle, kierowana silnym impulsem, przysiadła się do gotki.
-Słuchaj. Przepraszam...-zaczęła niepewnie. Amber przerwała jej machnięciem ręki.
-Nie trzeba. Serio. Przyzwyczaiłam się.
Żal ścisnął serce szatynki. Pewnie traktowano ją jak wariatkę, pomyślała. Obiecała sobie, że już nigdy nie odezwie się do niej w tak pretensjonalny sposób.
-Z kim rozmawiasz?
Amber roześmiała się cicho.
-Gdybyś tylko zechciała...zobaczyłabyś. 
Vivienne wytężyła zmysły, otworzyła umysł. Postanowiła spróbować dostosować się do świata tej dziewczyny, więc musiała robić to co ona.
  Przed nią zmaterializowała się przezroczysta postać. Dziewczyna, na oko piętnastolatka, w sukience w grochy w stylu lat siedemdziesiątych, w warkoczu przerzuconym przez ramię. Uśmiechała się serdecznie.
-Cześć-przywitała się.
-Cześć-wyszeptała oniemiała Vivienne. Potarła na wszelki wypadek oczy, lecz zjawa nie zniknęła. Wręcz przeciwnie-stała się wyraźniejsza.
-Masz zdolności?-zapytała.-Ojej, przepraszam. Jestem Silene. No więc jak, masz je?
-J-jakie zdolności?
-Potrafisz mnie zobaczyć! To niebywałe, ponieważ tylko Amber to potrafi.
Amber odwzajemniła ekscytację Silene.
-To prawda, Viv. Jeszcze zanim się spotkałyśmy, wiedziałam, że masz to coś. Masz paranormalne umiejętności.
-Nie sądzę-odparła gorzko tamta. Wpatrywała się w swoje dłonie, by nie musieć patrzeć na ducha. To wszystko ją przygnębiało. Co dziwne-nie przerażało. W głebi duszy czuła, że to odpowiednie.-A może jednak. Sama nie wiem. A ty co potrafisz?
  Amber nie odpowiedziała. Pokazała.
  Uniosła dłonie przed ogień. Jej żyły zaczęły jaśnieć złotą poświatą. Płomienie buchnęły w górę, mieniąc się czerwienią, błękitem i złotem. Gorąco uderzyło wszystkich, a sam pokaz oślepiał, lecz nikt nie chciał oderwać wzroku. Podniosła jedną rękę w górę i zerwał się wiatr, który otoczył ognisko i powoli sprowadził w dół do normalnych rozmiarów. Kiedy skończyła, miała łzy w oczach.
-Czasem boję się samej siebie.

piątek, 30 stycznia 2015

Rozdział V

  To już tydzień, odkąd Damien nie daje znaku życia.
  Tydzień.
  To słowo tłukło się w głowie Vivienne nieustannie. Starała się wszystkimi możliwymi sposobami odgonić mroczne myśli na temat tego, co złego mogło się stać. Przechodziła różne stany: od niepokoju, przez przerażenie, po całkowitą paranoję. Ale teraz musiała coś z tym zrobić. Nie może bezczynnie siedzieć i przyglądać się, jak strach powoli ją niszczy. Damien jej potrzebuje, a ona potrzebuje jego.
  Zebrała się w sobie. Wstała z łóżka, zrzucając przy okazji zużyte chusteczki. Poprawiła na szybko włosy, przebrała się  i wyszła.
  Powietrze było przesiąknięte spalinami oraz ciężkim zapachem deszczu. Vivienne objęła się ramionami z powodu nagłego podmuchu wiatru. Żałowała, że nie wzięła czapki, ale nie mogła teraz wrócić; wiedziała, że to tylko jej tchórzliwy umysł próbuje wymyślić wymówkę by zostać w domu i użalać się nad sobą, a na to nie mogła pozwolić.
  Właśnie sprawdzała po raz kolejny, czy nie przyszedł SMS-s, mail, jakikolwiek znak, że Damien ma się dobrze, kiedy wpadła na coś.
  Nie, nie na coś, na kogoś.
  -Cholera!-ryknął chłopak.-Uważaj jak leziesz, ty...
Urwał raptownie kiedy napotkał jej wzrok.
  Chłopak był wysoki, szczupły i miał hipnotyzujące, czarne jak węgiel oczy, a także burzę ciemnych włosów. Sam był jedną wielką ciemnością. Vivienne pomyślała, że ma w sobie coś mrocznego, dokładnie tak jak ona. Takie rzeczy się rozpoznaje. To się po prostu czuje.
  -Oh, wybacz, myślałem, że jesteś...
  -Jestem kim?-Zapytała zirytowana dziewczyna.
  -Nie ważne.
  Vivienne dopiero teraz zauważyła, że chłopak dzierży w rękach papierowy kubek, a jego zawartość...no cóż, była na jego płaszczu.
  -Przepraszam za kawę-mruknęła speszona.-Zamyśliłam się.
  -Tak, zdarza się-odparł wyraźnie rozbawiony. Przeczesał ręką włosy, drugą szukając czegoś w kieszeni. Zapewne chusteczek lub czegokolwiek, co może usunąć nadmiar lurowatej kawy z płaszcza...
Vivienne wyciągnęła swoje opakowanie z wewnętrznej kieszeni okrycia i zaczęła nerwowo wycierać kawę z ubrania chłopaka.
  -Ja to zrobię-kiedy się poruszył, coś przyciągnęło uwagę dziewczyny. Srebrny łańcuszek do którego przytwierdzony był portfel chłopaka, miał zawieszkę. W kształcie słońca...
  Odruchowo sięgnęła do swojego nadgarstka odkrywając mankiet rękawa. Miała dokładnie taką samą. Chłopak chyba też to zauważył ponieważ źrenice rozszerzyły mu się w nagłym przypływie paniki. Burknął pod nosem coś co brzmiało jak "przepraszam" i oddalił się pospiesznie.
  Vivienne jeszcze długo stała na chodniku wpatrując się w swoją bransoletkę ze złotym słońcem.
***
  Amber położyła się na podłodze. Zimna posadzka dawała jej chwilę ukojenia od całego tego harmidru. 
  Przedmioty latały, tłukły się i łamały. Ogień w kominku trzaskał głośno, nieprzyjemnie, jakby chciał wydostać się z więzienia i panować na zewnątrz. 
  Głowa tak bardzo ją bolała. Koniuszki palców mrowiłi i jarzyły się na złoto i pomarańczowo. Żyły wyróżniały się na bladej skórze złotawą poświatą, jakby zamiast krwi płynął w nich cenny kruszec.
  Była wyczerpana. Nie umiała już niczego kontrolować. Czasami jej umiejętności dawały się we znaki, torturowały ją. Sprawiały, że chciała robić różne straszne rzeczy, wszystko tylko dlatego, by to się skończyło. 
  Nachodziły ją różne wizje z przeszłości i przyszłości. Ona jako mała dziewczynka, siedzi u stóp mamy, a ona czesze jej rude loki. Całuje sztywno w czoło, uśmiecha się cierpko i mówi dobranoc. Nigdy jej nie kochała. Kolejne: ona, Max i jakaś inna dziewczyna-Vivienne, tak, Vivienne-siedzą przy ognisku. Mają smutne miny, wyglądają jakby wszystko ich bolało. 
  Uspokój się, powtarzała jak mantrę, uspokój, zwolnij rytm, a wszystko będzie dobrze.
  Wyobraziła sobie nicość i podziałało.
  Czas jakby zatrzymał się, a potem stało się tak, jakby ktoś nacisnął "przewiń w tył" na pilocie. Wszystko co stłuczone, zaczęło się sklejać i pojawiło się na swoim miejscu. Ogień znów trzaskał miarowo, polana płonęły powoli trawione przez łagodne płomyki. I było jak przedtem.
  Tylko skulona postać na szarej podłodze jeszcze nie potrafiła dojść do siebie, choć zloto w jej żyłach powoli gasło.
***
  -Jak to nie dostajemy pozwolenia?!
Amber i Max stali przed wielkim biurkiem Dimitriego. Znudzony mężczyzna przekładał papiery z jednego stosu na drugi. Widocznie nie miał czym zająć rąk.
  -Oh, całkiem normalnie. Nie możemy narażać życia naszych przyjaciół. Teraz wypadki z udziałem martwych są rzadsze, więc nie widzę powodu, dla którego mam wam udzielić pozwolenia na taką misję.
  Amber trzasnęła ręką w blat biurka i wszystkie dokumenty z równo ułożonego stosu rozsypały się.
  -Zombiak. Wylazł. Z nowego. Grobu.-Wycedziła przez zęby każde słowo.-A ty nazywasz to rzadkim wypadkiem?! Jesteś niepoważny!
  Wszystkie łańcuszki przytwierdzone do jej ubioru zadzwoniły groźnie, jakby dla podkreślenia jej słów. Max odciągnął ją od biurka, całą czerwoną na twarzy. Widać było, że zaraz nie poprzestanie tylko na groźbach. Sam jednak był zdenerwowany. Nie, był wkurzony.
  -To ważne. Monstrumuss znowu atakuje, Dimitri.
  -Nie sądzę-mężczyzna uśmiechnął się drwiąco.
  Max zacisnął zęby by nie powiedzieć czegoś, co pogorszy sprawę. Za to Amber, szczera jak zawsze, wyciągnęła zza paska sztylet i wbiła go w ciemny dąb. Dimitri odłożył wszystkie papiery, które trzymał w ręku i skrzywił się nieznacznie.
  -To cenne drewno, panno de la Mishia-upomniał Amber.
  Dziewczyna wykrzywiła pomalowane na czarno wargi w coś na kształt uśmiechu.
  -Oh, chyba nie zauważyłam, ponieważ za tym biurkiem siedzi jakiś pacan, który przyćmiewa wszystko swoją głupotą...
  Dimitri przyjął ze spokojem obelgę. Dobra mina do złej gry.
  -Chyba powinniście opuścić moj gabinet. Rozmowę uważam za zakończoną.
  Amber przyglądała mu się przez jeszcze jedną chwilę. Był taki irytujący. Potem wyciągnęła ostrze z dębu i pogładziła klingę. Dała Maksowi znak lekkim skinieniem głowy i bez słowa opuścili biuro Dimitriego.
  -Nienawidzę go!-wykrzyknęła. Uderzyła pięścią w ścianę. Natychmiast tego pożałowała, bo ściana zrobiona była z gładkiego, lecz solidnego marmuru. Potrząsnęła ręką by przywrócić krążenie, a potem zagryzła pięść by nie wypowiedzieć najgorszych wiązanek przekleństw jakiekiedykolwiek usłyszała od starszych panów.
  -Hm...przepraszam?
  Amber i Max odwrócili się na dźwięk cichego, ale stanowczego kobiecego głosu. Max natychmiast rozpoznał w intruzie dziewczynę, którą spotkał dzisiaj rano. A więc jednak miał rację-należała do Organizacji.
  -Chciałam iść prosić tego tam durnia-wskazała dziewczyna na drzwi gabinetu Dimitriego-ale widocznie nie mam po co. Chyba niechcący podsłuchałam waszą rozmowę.-Wzruszyła ramionami jakby zbywała nieistotną, niewartą omówienia błahostkę.
  -Tak-odparła kwaśno Amber.-Pan Dzisiaj-Ignoruję-Ludzi-W potrzebie chyba ma zły humor.
  -Jestem Vivienne-szatynka podała rękę Amber, a potem Maksowi, którzy także się przedstawili.
  -Mam dla was pewną propozycję-odezwała się Vivienne.
***
  -Jesteś pewna, że to dobry pomysł?
  Max, Amber i Vivienne pakowali właśnie plecaki. Noc była ciemna i gwieździsta, a w dodatku chłodna. Wszystko co ze sobą zabierali to skroomny ekwipunek mający zapewnić im podstawowe wymagania na parę dni. Później mieli do uzupełnić w następnej stacji, przynajmniej tak objaśniła im to Vivienne. W ich plecakach znajdował się komplet czystych ubrań na zmianę, małe, ale pożywne racje żywnościowe, dwie butelki wody oraz apteczka. Broń nosili przy sobie, jak każdy dobry Łowca.
  -I dlaczego mamy ci ufać?-Max zadał kolejne pytanie. Nie było w nim sarkazmu czy złośliwości, jedynie ciekawość. Vivienne westchnęła ciężko.
  -Ponieważ także jestem na lodzie. A załatwiając mój problem, załatwicie przy okazji swój, prawda? Nie jest tajemnicą, że to Monstrumuss maczał w tym palce-skrzywiła się, ale szybko odzyskała rezon. Założyła za pas kolejny shiruken.-A wy chcecie go zabić. Proste.
  -Uhm-zgodziła się niechętnie Amber.-Nie znam was, ale nie znam lepszej opcji.
  -Dzięki-odparł ironicznie Max.
  -Nie ma za co.
  Skończyli się pakować i wyruszyli.

sobota, 10 stycznia 2015

Rozdział IV

  Poranek był chłodny i nieprzyjemny. Vivienne siedziała pod kołdrą, trzymając w ręku kubek zimnej już kawy. Dopiero po chwili zorientowała się, że patrzy w jeden punkt już od dłuższego czasu w jeden punkt, a pies skrada się, by wychłeptać jej kawę jak kotek mleko.
-Hades!-krzyknęła i w ostatniej chwili odsunęła kubek. Hades-mały, czarny kundelek-zaskomlał żałośnie i zakopał się pod pierzynę.
O mój Boże, ten pies mógłby pochłonąć więcej kofeiny, niż Damien w sobotę, pomyślała i natychmiast ponownie się zasępiła.
  Tak się składa, że Damien zostawił dla niej krótki liścik-co już samo w sobie powinno być jakimś pocieszeniem-na szafce nocnej.
"Przepraszam, zombiaki wzywają. Poczekaj na mnie z wyborem tortu na ślub!.
Twój na zawsze
Damien
  Najpierw była wściekła. Pod przykrywką żartu o torcie kryła się cicha obietnica szybkiego powrotu, ale przecież nigdy nie wiadomo. Nie miał prawa obiecywać, że wróci, nie wiedząc tego, a już na pewno nie w dniu, kiedy mieli załatwiać ostatnie sprawy dotyczące ślubu.
  Złość jednak szybko przeszła w troskę. Pamiętała, że na początku-gdy dopiero zaczęli traktować siebie jako kogoś więcej, niż towarzyszy polowań-siadała na łóżku, brała jego koszule i zasypiała, przytulona w materiał pachnący papierosami i miętą. Teraz lepiej radziła sobie z rozstaniem: chodziła na bardzo długie spacery z Hadesem, albo odwiedzała siostrę. W gorsze dni zamykała się w sypialni, z głośną muzyką w uszach. I choć każdy z tych sposobów był w jakimś stopniu dobry, to i tak miał swoje wady-jak dziurawa tama przepuszczał każde jej najgłębsze obawy oraz ponure myśli.
  Vivienne pogłaskała Hadesa po miękkiej sierści, a ten popatrzył na nią smutnymi oczyma, zdającymi się mówić "No nie martw się, też się martwię, kiedy ty się martwisz".
-Też za nim tęsknisz prawda?-zapytała.
Hades szczeknął gniewnie, a dziewczyna roześmiała się ponuro.
-No tak, przecież go nie cierpisz.
Hades i Damien byli jak ogień i woda. Jeden omijał drugiego z daleka i rzucał gromy spojrzeniem. Vivienne zawsze bawiło, że można znienawidzić kogoś ot tak, nawet nie mając ku temu podstaw.
-Idziemy na spacer-oznajmiła i odstawiła na bok wystygłą kawę.
***
  Powietrze w lesie było o wiele czystsze niż w mieście. Vivienne wzięła głęboki wdech, by uspokoić łomoczące serce. Hades wesoło podskakiwał i ganiał za wiewiórkami, przepędzał ptaki z leśnych ścieżek. Wszystko było w tym miejscu zbyt idealne, by mogło być prawdziwe. Łowczyni postanowiła jednak wrócić przed zmierzchem do domu. Szli więc teraz w stronę, gdzie drzewa rosły rzadziej, a dzikich zwierząt było mniej. Znali ten las prawie na pamięć, więc nie było problemu z jego opuszczeniem.
  Kiedy przechodzili obok furtki cmentarza, uwagę Vivienne zwrócił tłum ludzi. Otoczyli dookoła odblaskową taśmę policyjną. Z boku stały karetki, wozy straży pożarnej i telewizyjne. Wszyscy żywo o czymś rozmawiali.
  Hades zaszczekał głośno, zawył, skulił ogon. Vivienne podbiegła jednak bliżej. Przepychała się między ludźmi tak długo, dopóki nie dotarła do taśmy. Przecisnęła się pod nią, mimo głośnych protestów gapiów. Zatrzymał ją wysoki policjant, ostrzyżony na jeża.
-Nie ma pani uprawnień, by zbliżyć się do miejsca przestępstwa...
-Oh, oczywiście, że mam-odparła gorzko Vivienne. Wygrzebała z plecaka fałszywą odznakę funkcjonariusza policji. Może i została wykopana z Organizacja po wieloletniej służbie, ale nikt nie kazał jej zwrócić gadżetów od Dimitriego.
Strażnik był wyraźnie zmieszany.
-Proszę mi wybaczyć...panno Duncan.
Hm, Rosalie Duncan. Idealna przykrywka, prawda?
Vivienne ominęła bezceremonialnie mężczyznę i truchtem podbiegła do miejsca, gdzie stała grupka śledczych. Przepchnęła się pomiędzy nimi, a to, co zobaczyła, było zbyt znajome, by nie doznać uczucia deja vu. Poczuła chłodny pot na plecach, a jednocześnie gorąco uderzające ją w twarz. 
  Odleciała.
xxx
Wrała z przyjęcia koleżanki, razem z przyjaciółką-Emily. Noc była gwieździsta, a księżyc pysznił się na niebie, wielki i jasny. Śmiały się do rozpuku z jakiegoś żartu, może dlatego, że były już trochę wstawione. A może po prostu kawał był śmieszny? Nie, raczej pierwsza opcja była bardziej prawdopodobna...
-Vivienne!-Emily zatoczyła się na metalowe ogrodzenie, ale Vivienne zdążyła trochę stłumić jej bolesny kontakt z siatką.-Zagrajmy w wyzwanie.
-Hm...okej-zgodziła się Vivienne-przegrana idzie jutro do szkoły w piżamie?
-Umowa stoi.
Przeszły jeszcze kawałek, zanim Emily odezwała się ponownie. Widocznie musiała zebrać myśli, zanim coś powiedziała:
-Wyzwanie dla ciebie, Viv. Wejdź na ten cmentarz i zatańcz na jednym z grobów, śpiewając głośno "Odę do radości".
Vivienne oburzyła się, ale tylko troszkę. W końcu nie miała zamiaru pokazać się jutro w swojej różowej piżamie, w kotki.
-No wiesz, to przecież...brak szacunku.
-Wyzwanie albo kara-Emily uśmiechnęła się kpiąco.
Vivienne westchnęła, ale pchnęła bramkę, która skrzypnęła, złowrogo i przeciągle. Emily została, wciskając głowę miedzy szpary ogrodzenia. Przypatrywała się jej z ciekawością, wyraźnie widoczną w zamglonych chmielem oczach. 
Cmentarz był dość osobliwy. I stary, bardzo stary. Vivienne potknęła się o wystającą płytę nagrobną, ale szybko odzyskała równowagę. Wspięła się na grób...Kiedy ziemia pod nim zaczęła się trząść. 
Emily krzyknęła. Vivienne sparaliżował strach, ale zeskoczyła z nagrobka, akurat gdy spod niego wyjrzała obleczona poszarpaną skórą ręka. W miejscu paliczków prześwitywały żółtawe kości. Wszystko potem wydarzyło się bardzo szybko. Emily zaczęła piszczeć jak syrena alarmowa, gdy z pod grobu wyskoczył potwór. Rzucił się na Vivienne. Rozszarpał jej ramię pazurami; 
Dziewczyna powoli budziła się z alkoholowego otępienia. Chwyciła wazon z pobliskiego nagrobka i uderzyła nim zombie. Ku jej obrzydzeniu odpadła mu głowa. Jego ciało rozsypało się w czarny pył.
Vivienne zwymiotowała w pobliskie krzaki. Wymiotywała dopóki nie zapomniała o odorze zombie.
A potem straciła świadomość.
xxx
  -Proszę pani! Rosalie!
  Vivienne starała się uchwycić ostrość, ale jej wzrok odmówił na chwilę posłuszeństwa. Przed sobą widziała tylko kolorowe plamy. To mogły być drzewa, zwierzęta, ludzkie twarze...cokolwiek.
  Podniosła się. Była w tym samym miejscu, gdzie stała zanim zemdlała. Nad nią pochylali się policjanci, z niepokojem i ulgą wymalowanymi na ich twarzach jednocześnie.
  -Dobrze się pani czuje?
Vivienne chwyciła się za głowę. Poczuła ciepłą, lepką substancję cieknącą jej za kołnierzyk płaszcza...krew. 
  -Nic mi nie jest.
  Rozejrzała się. Ziemia wokół grobu była popękana, a sam grób opadnięty w ziemię i na bok. Później dostrzegła ślady krwi i desperackiej walki, a jeszcze później-pył. 
  Szybko poskładała elementy układanki.
-Kto to był? Ofiara.
-Po dłuższej indentyfikacji zdołaliśmy ustalić, że to Tiana Blackburn-odpowiedział jej najstarszy z funkcjonariuszy. Mógł mieć z czterdzieści lat.-Znała ją pani?
-Przykro mi, nie. Ale...gdzie jest ciało?-Vivienne przełknęła narastającą w gardle panikę. Cholera, cholera, cholera.
-W ambulansie, ale nie może pani...
Jednak Vivienne puściła się już biegiem. Nie mogła pozwolić by odprawiono jej pogrzeb. Jeśli zachowały się zwłoki i chcieli wyprawić jej pogrzeb, to lepiej by do niego nie doszło. Dla Tiany, dla niewinnych ludzi i Zabójców także. 
  Dopadła do karetki, zdyszana i spocona. 
-Nie! Nie możecie doprowadzić do pogrzebu!
Mężczyzna, który zamykał drzwiwczki samochodu, popatrzył na nią jak na wariatkę.
-Nie!-Krzyknęła znowu Vivienne, widząc, że jej nie wierzy.-Mówię prawdę! Chwileczkę.
  Drżącymi rękami wybrała numer do Dimitriego. Przecież musiał jej pomóc, prawda?
-Dimitrii, to ja, Vivienne. Wiem, że dowiedziałeś się już o tej całej...sprawie na cmenatarzu. Musisz ich przekonać, by spalili ciało.
-Vievienne. Nie. Mieszaj. Się.
  Opuściła ją cała energia. Rozłączyła się szybko, czując, że zaraz może eksplodować. 
  Pospiesznie oddaliła się od placu i rozgrywającej się na nim tragedii.