czwartek, 12 marca 2015

Rozdział VII

  Wędrowali już drugi dzień, kiedy pod wieczór zaatakował ich wampir.
  Potwór syknął, prychnął i zaorał pazurami powietrze, jak wściekły kot. Najwyraźniej był to tak zwany "pisklak", który nie miał własnego mentora. Oślepiony rządzą krwi i w pełni sił, stanowił poważne zagrożenie nawet dla trójki silnych Łowców.
  Wszyscy dobyli broni. Próbowali osaczyć wampira, a następnie zabić, lecz on był szybszy. Skakał pomiędzy nimi jak piłeczka pingpongowa.
  Vivienne wyciągnęła shiruken i rzuciła w monstrum. Chybiła, a zamroczony chęcią zemsty pisklak namierzył ją czerwonymi ślepiami. Dziewczyna cudem uniknęła jego błyszczących kłów.
  Amber zdecydowała się walczyć sztyletem, by chociaż na chwilę unieruchomić wampira. Żadne z nich nie miało ani kołka, ani wody święconej. Musieli więc improwizować. Rudowłosa cięła intruza na wskroś, lecz ostrze minęło się z celem i ucięło tylko jego nadgarstek. Wijąca się kończyna opadła na ziemię i podrygiwała przez chwilę, by później znów złączyć się z ciałem. Potwór rzucił się na Amber z pazurami i powalił ją na ziemię. Dziewczyna bez skrupułów odcięła mu głowę; z obrzydzeniem zrzuciła z siebie ciało, które wiło się w spazmach, lecz ciągle wymachiwało ostrymi jak brzytwy pazurami. Max szybko przebił jego serce ostro zakończoną gałęzią.
-Hej!-zaprotestowała Amber.-Był mój, poradziłabym sobie!
Chłopak wywrócił oczami.
-Jasne. Szczególnie z jego kłami przy twojej szyi, co?
Dziewczyna poczerwieniała ze złości. Wbiła sztylet w ziemię i wbiła wzrok w marszczejące, kurczące się ciało wampira.
  Vivienne bez słowa wsadziła shirukeny za pas. Czubkiem buta dotknęła zwłok, wzruszyła ramionami.
-Musimy mieć tę gałąź. Nie uwzględniliśmy wampirów "w ekwipunku".
Max wyjął ostry nóż, wyszarpnął gałąź z ciała i zaczął ostrzyć jej koniec. Odciosał poboczne gałązki, zdarł mech i tak powstał całkiem przyzwoity kołek.
-Nieźle-pochwaliła Vivienne, lecz głos miała całkiem wyprany z emocji.-A ty Amber, przestań się boczyć. Nie mamy czasu do stracenia.
***
  Dotarli w końcu na lotnisko. Spoceni, brudni, wyczerpani. Vivienne poleciła oporządzić się w lotniskowych łazienkach. Max podążył w kierunku męskiej, a dziewczyny do damskiej, starając się jak najmniej-o ile jest to w ogóle możliwe-rzucać w oczy.
-Wciąż jesteś zła?-zapytała Vivienne, ocierając ziemię z twarzy.
Amber wzruszyła ramionami, czesząc włosy.
-Skąd. Tylko nie lubię kiedy ktoś traktuje mnie jak dziecko. Poradziłabym sobie z tym bydlakiem...
-Może Max po prostu się o ciebie martwi?
-Jesteśmy Łowcami. Tu nie ma czasu na partnerstwo.
Doprowadziły się do porządku: umyły twarze i zęby, oraz wyczyściły włosy suchym szamponem. Przebrały się w czyste ubrania, zmieniły buty i mogły skierować się w stronę terminala lotniczego. Zastały tam już gotowego Maksa, przystojnego jak zawsze.
-Nie zmieniłeś płaszcza-zauważyła Vivienne. 
Rzeczywiście-nakrycie chłopaka pozostawiało wiele do życzenia. Brudny od ziemi oraz kurzu, przetarty w niektórych miejscach. Na prawym łokciu miał wielką, szarą łatę, zapewne zrobioną przed chwilą, ponieważ ścieg czasami odbiegał od materiału.
-Nigdy nie zmieniam płaszcza-odrzekł rzeczowym tonem.-To coś jak talizman.
-Ach-odezwała się Amber-ktoś tu jest przesądny.
Wyszczerzyła do niego zęby w uśmiechu, a on odpłacił jej się lekkim kuksańcem w bok. Vivienne skryła uśmiech, nie mogąc się nadziwić jak dziwne ludzie potrafią mieć charaktery-w jednej chwili kłócić się, a w drugiej lekko żartując.
  Kupili bilety do Londynu w ostatnim momencie. Musieli biec, by zdążyć zająć miejsca. Bagażowy posłał im skonsternowane spojrzenie, widząc, że są bez niczego. Oczywiście Max ukrył wcześniej całą broń w swoim "męskiem, lecz niepozornym futerale" (czyli wypchanym koniu na biegunach. "Dla dziecka", jak wytłumaczył bagażowemu).
  W samolocie mogli spokojnie się rozluźnić. Nie musieli oczekiwać żadnego ataku ze strony
nadprzyrodzonych stworzeń. Zwyczajne dźwięki zwyczajnego życia ukoiły umysły młodych Łowców. Upragniona chwila wytchnienia stała się dla nich oderwaniem od smutnej rzeczywistości. W głebi duszy tak bardzo zazdrościli ludziom, którzy nie mieli bladego pojęcia o okropnościach takich jak zombie, że teraz słuchanie silników maszyny było prawdziwym luksusem.
  Vivienne zapadła w głęboki sen. Mimo próby rozkoszowania się spokojem na jawie, w krainie marzeń sennych dopadły ją koszmary.
Krew. Noc. Popiół.
Wszędzie krew, ciemność i popioły. I ogień. Pożar rozprzestrzeniał się na jej oczach, trawiąc wszystko co było jej tak drogie: dom, przyjaciół, rodzinę. Patrzyła jak matka ginie z krzykiem na ustach, jak ojciec poddaje się płomieniom i jak jej słodka siostra Alya wchodzi w sam żywioł.
A ona nie może się ruszyć. Nie potrafi pociągnąć za cytrynową sukienkę, by oderwać siostrę od bolesnej śmierci i zrobić to samo z rodzicami. Straciła ich wszystkich.
Kolejny sen. Kolejna wizja. Kolejna porcja strachu.
Damien zakuty w kajdany. Czarna postać w kapturze, torturująca go. Strużka krwi cieknąca z jego pięknych ust, pełno siniaków i wyrwane blond włosy...
Tym razem krótkie wspomnienie, migawka z przeszłości:

-Mamo? Mamo, co robisz?
-To nic kochanie. 
-Krwawisz mamo.
-Tak, skarbie, ale to nic poważnego.
-Czy coś się stało? Jesteś smutna?
-Wcale nie, nie martw się o mnie.
-Ale płaczesz, mamo.

-Czasem trzeba płakać i poczuć żal by poczuć się lepiej.


  Zaczerpnęła powietrza. Poczuła się tak, jakby wynurzała się z pod wody i musiała jak najszybciej nabrać tlenu, ponieważ płuca skurczyły się pod powierzchnią.
  Amber i Max patrzyli na nią przerażeni. Drobne ręce ściskały ją mocno za rękaw koszulki. 
-Nie chciałam was przestraszyć-wyjaśniła Vivienne.-Możesz mnie puścić, Amber, to tylko sen.
-Viv...-zaczął niepewnie Max.-Ty wcale nie spałaś.
-Słucham?
-Nie spałaś-powtórzyła Amber.-Cały czas miałaś otwarte oczy i wyglądałaś...jakbyś przestała oddychać.
-O czym ty mówisz. Ja...ja widziałam to wszystko...To musiał być sen!
Chłopak pokręcił wolno głową. Vivienne wyswobodziła się uścisku Amber, opadła na fotel, zakrywając oczy ręką. To nie możliwe. Widziała coś dziwnego. Straszne obrazy, koszmary. Musiała śnić...prawda?
  Nagle coś nimi wstrząsnęło. Maszyna zboczyła gwałtownie z kursu, poczuli uderzenie. Ból przeszył głowę Vivienne, kiedy uderzyła się w okno. Poczuła ciepłą, gęstą ciecz spływającą jej ze skroni. 
  Samolot zaczął spadać. Zakorkował w powietrzu, ziemia była coraz bliżej. Zaraz się rozbiją...i pilot chyba przejął znowu sterowanie nad maszynerią, bo zamiast rozbić się o glebę, wyjechali na nią kołami.
  Osłupieni pasażerowie zaczęli wysiadać. Łowcy opuścili pokład jako ostatni. Max i Amber pomogli Vivienne jako że ucierpiała najbardziej z całej trójki. 
  Okazało się, że wylądowali na terenie, który musiał być kiedyś lasem. Ostało się parę drzew, prawie całkowicie ogołoconych z gałęzi. 
  Posadzili Vivienne na kamieniu. Max zajął się opatrywaniem jej głowy i przemywaniem ran. Amber zaczęła gorączkowo szukać czegoś po kieszeniach. W końcu wyciągnęła małe pudełeczko, uniosła nad głowę i tryumfalnie krzyknęła.
-Co to jest, do cholery?-syknął Max.
-To, kochany, są miętowe pudrowe pastylki, czyli najlepsza rzecz, jaką ludzkość mogła wymyślić.
-Och, rozumiem więc, że żywić będziemy się od teraz tylko cukierkami? Ponieważ bagaże zostały w samolocie.
-Wyluzuj, stary. Zaraz wszystko dostaniemy, co nie?
Vivienne jęknęła głośno.
-Wbchn-wymamrotała.
-Co?
-Wybuchnie!
Minęła chwila zanim to do nich dotarło. Max zaklął brzydko, Amber upuściła pudełko z pastylkami, a Vivienne oparła się o kamień. Później wszystkim wstrząsnęła eksplozja.
  Wydawało się, że świat zaczął płonąć, zupełnie jak w śnie Vivienne. Uderzyło ich gorąco-fala nieposkromionego ciepła. Potem wszystko wróciło do normy niemal tak szybko, jak zaczęło się burzyć. Ludzie krzyczeli, płakali i biegali we wszystkie strony wołając swoich bliskich. Stewardesy oraz piloci wydawali się równie załamani jak pasażerowie, lecz próbowali przynajmniej ogarnąć cały ten chaos.
-Cholera.-Skwitowała Amber.
---------------------------------------------
*SŁÓWKO OD AUTORKI*
Tratatatta, kolejny rozdział! Mam nadzieję, że było dość akcji. Przyznam, że ostatnio nie mam weny, a jeśli już to nie na tego bloga. W każdym razie mam nadzieję, że mój mózg wykrzesi z siebie coś więcej następnym razem. Dziękuję wszystkim czytelnikom! I pamiętajcie: nie chodźcie po cmentarzach bez shirukenów i miętowych pastylek!


1 komentarz:

  1. Zdziwiłam się, że nie ma tutaj żadnego komentarza, ponieważ ten blog zasługuje przynajmniej na 30 komentarzy. Rozdział świetny, spodobało mi się to wowowow XDD
    Mosz talynt :') Jestem ciekawa co będzie dalej no ten wybuch i co teraz? WOWOW XDDD

    OdpowiedzUsuń